niedziela, 18 kwietnia 2010

TA SIŁA

Z niezgody na to, co się stało, ze złości, z bezsilności mój umysł, ja cała zaczęłam dochodzić do załamujących wniosków. Bo tyle lat wierzyłam, tyle lat byłam utwierdzana w przekonaniu, że mam się do kogo zwrócić o pomoc w najbardziej beznadziejnych sprawach. Że istnieje KTOŚ, kto czuwa nade mną i nad całym tym bałaganem. I w jednej chwili dotarło do mnie, że to wszystko jakiś wytwór fantazji ludzkiej, potrzeby posiadania siły wyższej nad sobą, kogoś, na kim można się wesprzeć, kim wszystko można wytłumaczyć, można się pocieszyć. Bo przecież gdyby ktoś taki istniał, nie dopuściłby do takiej tragedii. A może istnieje, ale nie jest tym dobrym Ojcem, jakim Go opisują? Jaki ojciec posłałby na śmierć swego syna? Żeby odkupić świat? Od czego? Winy kogoś, kto żył tak dawno, że nawet nie bardzo wiadomo, czy na pewno żył? Poza tym nie wystarczyłoby zwykłe „wybaczam”? Zaraz od razu takie krwawe widowisko? Bo kto wymyślił, że grzechy zostaną zgładzone za nasze(?) winy w taki właśnie sposób? ON! To nie mógł zmienić decyzji? Łatwo poświęca się innych, trudniej siebie…

I kolejna myśl – a może jest tak, jak gdzieś niedawno przeczytałam, a może usłyszałam – Bóg został już dawno uwięziony przez szatana i właśnie szatan rządzi tym światem. Dlatego tyle zła się dzieje.

I jeszcze kolejna – Bóg nie jest tak dobry, jakim chcemy Go widzieć. Siedzi w tych swoich chmurach i się zastanawia, komu to jeszcze dowalić i czym. A może po prostu się zestarzał i wszystko mu się wymyka spod kontroli.

Myśli galopowały, coraz gorsze, coraz bardziej na NIE, coraz bardziej wątpiące i buntownicze. Coś w środku podpowiadało, że może jednak w tym, co się stało, jest sens, nieśmiało podpowiadało, dlatego jednak złość i zwątpienie brały górę. Z dnia na dzień stałam się zagorzałą przeciwniczką tej SIŁY, która ma moc nad światem – czymkolwiek ona nie jest. A może nie ma żadnej SIŁY, żadnego BOGA? I wtedy…

Postawiłam wodę na herbatę. W garnuszku, żeby było szybciej. I poszłam oglądać transmisję z uroczystości pogrzebowych Pary Prezydenckiej. Oglądałam tak, kiedy moja córcia wzięła lizaka z talerzyka i powiedziała, że musi go umyć. – Po co? – spytałam. – Przecież jest czysty. – Nie jest, upadł na ziemię. Byłam przekonana, że nie upadł, cały czas leżał w talerzyku, ale skoro Madzia nalegała, oderwałam się od transmisji i podążyłam do kuchni, żeby wypłukać jej tego lizaka wodą z czajnika. W kuchni coś syczało. Zdziwiłam się, bo nie przypominałam sobie, żebym coś gotowała. I wtedy spojrzałam na kuchenkę, na której stał garnuszek z dosłownie kropelką wody. Jeszcze chwila, a ta ostatnia kropelka by się wygotowała i… wiadomo, co by było… I wtedy pomyślałam – Ale mi dowaliłeś! Powiedziałeś „Jestem, durna babo, i wcale nie taki, jakim mnie teraz widzisz! Zapamiętaj to sobie! Uratowałem Ci tyłek, więc bądź już łaskawa nie wymyślać takich herezji na mój temat!”.

No jak mam teraz myśleć?...

I druga sprawa. Czy zauważyliście, jak słowa piosenek nabierają innych znaczeń w zależności od sytuacji? Kiedy już nie miałam siły oglądać tych wszystkich relacji, gdybań i przypuszczeń, trumien i zrozpaczonych rodzin, włączałam sobie Radio Wawa. Tam puszczają tylko polskie piosenki. I wyobraźcie sobie wszystkie pasowały do tej tragedii, która się stała. Niesamowite, jak łatwo można było w tych słowach doszukać się wspólnego odejścia Pary Prezydenckiej, nagłych śmierci, tęsknot, żalu z wypowiedzianych słów, których cofnąć już nie można. Choćby „Niepokonani” Perfectu:

Gdy emocje już opadną
Jak po wielkiej bitwie kurz
Gdy nie można mocą żadną
Wykrzyczanych cofnąć słów
Czy w milczeniu białych haniebnych flag
Zejść z barykady
Czy podobnym być do skały
Posypując solą ból
Jak posąg pychy samotnie stać

Gdy ktoś kto mi jest światełkiem
Gaśnie nagle w biały dzień
Gdy na drodze za zakrętem
Przeznaczenie spotka mnie
Czy w bezsilnej złości łykając żal
Dać się powalić
Czy się każdą chwilą bawić
Aż do końca wierząc że
Los inny mi pisany jest.

...

poniedziałek, 12 kwietnia 2010

A może to jest właśnie tak?

Błogo bardzo sławił będę ten dzień

Błogo bardzo sławił będę ten dzień,
Kiedy na nowo się narodzę,
Nawet gdy to będzie śmierci mej dzień,
Może jednak narodzę się wcześniej.

Nie będzie za mną chodził mój cień,
Kiedy na nowo się narodzę,
Straszny i zwęglony, czarny mój cień;
Drzewo gromem rażone w lesie.

Spał będę w nocy a nie spał w dzień,
Kiedy na nowo się narodzę,
Jasny, bez demonów będzie mój sen,
Zaś na jawie nie zjedzą mnie pleśnie.

Pójdę bezpowrotnie daleko, hen,
Kiedy na nowo się narodzę,
Wszędzie na miłość głuchy jak pień,
Będę w sadach obrywał czereśnie.

autor: Edward Stachura

Wszyscy, którzy tak niespodziewanie, nagle i tragicznie odeszlicie, zostawiając wyrwy w naszych sercach i umysłach, mam nadzieję, że zrywacie teraz w boskich sadach słodkie czereśnie...

sobota, 10 kwietnia 2010

...

Nie chcę wierzyć, że to prawda… To nie może być prawda… Słowa nic teraz nie znaczą… Właściwie wszystko znaczy teraz nic… Tragedia to takie małe słowo w obliczu tego, co się stało…
Łzy nie wysychają…
Pokój ich duszom…

czwartek, 1 kwietnia 2010

Wesołych Świąt!

Święta niedługo. Może moja kulawa ostatnio dusza się podreperuje. Jutro wyjeżdżamy. Tylko jeden problem – dodatkowy stres – nie lubię jeździć, lubię być już na miejscu.
Wszystkim tu zaglądającym życzę spokojnych i radosnych Świąt. Bez zbytniego obżarstwa, za to z dużym poczuciem humoru ;)

A w ogóle to ja najbardziej lubię pocztówki. Nie życzenia sms-owe czy e-mailowe. Telefonicznych nie lubię też, bo nie lubię gadać przez telefon. Lubię stare poczciwe pocztówki ze znaczkiem i pismem nadawcy. Choćby krótkie „Wesołych Świąt!” bez rozpisywania się. Sama również od lat wysyłam je tym samym osobom. I na urodziny i imieniny też. Ale niestety dostaję coraz mniej takich kartek :( Na pocieszenie mam nimi zapchaną całą szufladę – przez lata się nazbierało :)

Dużo radości!

środa, 31 marca 2010

Potwór

Jestem. Dawno nie zaglądałam na swego bloga ani na inne. Najpierw ta choroba, o której pisałam, położyła mnie do łóżka, a później, jak już trochę odpuściła, okazało się, że dopadło mnie coś znacznie gorszego. Co to? Nie wiem. Jakiś ogromny lęk. I niechęć do wszystkiego, co do tej pory tak bardzo lubiłam – nie czytam, nie piję kawy, nie zaglądam na blogi, nic mnie nie cieszy. To jakiś koszmar! Skąd się wziął? Przecież nie jestem nieszczęśliwa. Nie jestem jakoś specjalnie zestresowana. Nie mam powodów. A jednak. Dopadł mnie ten „potwór”, o którym czasami się słyszy, czasami czyta. Może nawet nie ten, a jakiś podobny, ale jest okropnie upierdliwy i, wierzcie mi, chwilami zupełnie nie da się przez niego funkcjonować. Chciałam powiedzieć tylko, że będę z nim walczyć. Trzymajcie kciuki. I dziękuję za Wasze wspierające komentarze przy poprzednim wpisie :)
PS. Jest i plus całej tej sytuacji. Jeść mi się też nie chce. Trochę schudnę, może ;)

piątek, 26 marca 2010

"Tak mi źle, tak mi źle, tak mi szaro..."

Boże, to starość czy jakaś paskudna deprecha? A może jedno i drugie? Siedzę i ryczę, jak jakaś durna. Przygwoździła mnie choroba. Zwykłe przeziębienie, a może grypa. Wszystko mnie boli i nic mi się nie chce. Przypominają mi się czasy, kiedy byłam dzieckiem i choroba kojarzyła mi się z leżeniem w łóżku, ciepłymi herbatkami i jedzeniem podtykanym pod nos. Nawet taka połamana czułam się jak królewna. Mimo że zazwyczaj dostawałam zastrzyki w tyłek. Ale teraz mi to nie przeszkadza - wtedy za to bardzo!

Kiedyś babcia przywiozła mi babkę ziemniaczaną. Mimo prawie 40-stopniowej gorączki jadłam, bo uwielbiałam babkę. No i byłam babci wdzięczna za ten gest.

Teraz jestem mamą i nie mam czasu chorować. Sama trzęsę się nad córką, żeby przypadkiem nie przypałętał jej się choćby katar. I tak bardzo brakuje mi tu mojej mamy, żeby podała mi gorącą herbatę do łóżka, zaparzyła lipę, nie pozwalała wyłazić z ciepłej kołderki. I taty, który robi najbardziej wysmażoną jajecznicę pod słońcem - spokojnie można kroić ją nożem.

Dziś jest mi tak bardzo źle.

poniedziałek, 22 marca 2010

Ach, jak przyjemnie, herbatę pije się :)

To musi być idealne połączenie, w idealnych proporcjach, mocnej czarnej herbaty, cytryny i cukru. Najlepiej w szklance, żeby można było rozkoszować się nie tylko smakiem, lecz także cudownym kolorem – na granicy żółci i brązu. Absolutnie klarownym, więc wodę najpierw należy przepuścić przez filtr. Taką właśnie herbatkę sobie teraz piję. Earl Grey – zapomniałam dodać. Pycha!

Podobną piłam w pizzerii Paradiso w Białymstoku. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że herbata może być czymś tak cudownym dla podniebienia. Odebrałam swoją szklankę na spodeczku z ułożoną obok herbacianą torebką, plasterkiem cytryny i dwiema kostkami cukru. Złączyłam wszystko w tej zwyczajnej szklance, poczekałam aż odrobinę (odrobinę, nie zupełnie!) przestygnie i spróbowałam. Ach, to było to! Od tamtego czasu szukałam wszędzie tego smaku i nie udawało mi się go odnaleźć. Wypróbowywałam różne herbaty, zalewałam wodą – czasem naprawdę marnej jakości, no i ta cytryna – raz gorzka, innym razem bez smaku. Jeśli chodzi o herbatę – mam już swoją faworytę. Woda – ta, która leci u mnie z kranu, przepuszczona przez filtr – da się wypić. I tylko cytryna jest zawsze jedną wielką zagadką. Wczoraj udało mi się upolować całkiem dobrą. Taką w sam raz. I dlatego dziś mogę rozkoszować się królewską herbatą. A w mojej kuchni leży całe opakowanie Earl Greya i pachnie, że wciąż się dziwię, wchodząc do tego pomieszczenia, skąd ten cudowny aromat.

niedziela, 21 marca 2010

Magia i rzeczywistość, starość i tradycja, czyli "Taras z uroczynem" - Mia Couto

Wiecie dlaczego stary Portugalczyk twierdził, że Bóg jest bardzo leniwy? „Bo nie pracuje, tylko czyni cuda”. A czy dyrektor domu starości umarł? „A może tylko uległ przemianie, przestał być widzialny?” A Navai, dziecko-starzec, dlaczego nie umarł? Dlatego że „pozostał ze mnie tylko cień i śmierć mnie przeoczyła”. Dziwny to świat, gdzie „to trawa zjada krowę, a nie odwrotnie”. I tajemniczy bohaterowie. Kiedy mówią prawdę? Kiedy kłamią? A może w ich umysłach to wszystko jest właśnie takie? Czy to starość, czy taka kultura?

Książka Mia (Mii?) Couto „Taras z uroczynem” zabiera czytelnika w zupełnie inny świat niż ten, do którego przywykł – do Mozambiku przygniecionego ciężarem wojen i nędzy. Narratorem jest… nieboszczyk. Xipoco – czyli „nieproszony gość”, duch, który zamieszkał w ciele żywego człowieka. Razem z nim trafia do domu starców. W nocie od wydawcy jest napisane, że to powieść kryminalna utrzymana w konwencji realizmu magicznego. A dla mnie ta książka raczej nie za dużo ma wspólnego z kryminałem. Owszem, jest morderstwo, ale tak naprawdę nie ono jest tu najważniejsze, tylko pewne idee oraz historie opowiadane przez poszczególnych pensjonariuszy – człowieka, który w jeden dzień stał się starcem, czarownicy, o której mówili, że zabiła męża, żeby wykarmić dzieci, a później zabiła dzieci, żeby wykarmić wnuki. I która zmienia się w wodę, kiedy idzie spać. I jest jeszcze stary Portugalczyk, jedyny biały wśród pensjonariuszy, który wciąż tęsknie spogląda na morze i wysiaduje pod uroczynem, bo jego pragnieniem jest posiadanie jednego drzewa, nie całego lasu, ale właśnie tego jednego drzewa, o które może dbać.

Kiedy w domu opieki zjawia się inspektor, żeby przeprowadzić śledztwo w sprawie morderstwa dyrektora tegoż domu, poznajemy historie wszystkich pensjonariuszy i pielęgniarki Marty. Każdy przyznaje się do zamordowania dyrektora, poświęciwszy uprzednio sporo czasu własnej historii – czy prawdziwej? – trudno powiedzieć. Na pewno interesującej, czasami dziwnej, wręcz nieprawdopodobnej.

Książka Couto przesycona jest liryzmem, magią, ale i tęsknotą za tym, co minęło. Za szacunkiem dla starości i starych ludzi, za tradycją, które w wyniku wojen zaginęły na dobre. W „Tarasie z uroczynem” można znaleźć sporo myśli, które każą czytelnikowi zatrzymać się na dłużej, zastanowić nad tym, co zostało powiedziane. Myślę, że to mądra książka, której fabuła balansuje na granicy rzeczywistości i magii, która zwraca uwagę na pewne wartości, które, nie tylko w Mozambiku bezpowrotnie zanikają. Niestety.

Czy mi się podobała? Tak. Czy byłam zachwycona? Nie wiem, raczej nie. Taką książkę czytałam po raz pierwszy, a przecież najbardziej podobają się nam rzeczy, które już znamy ;) Ale warto ją przeczytać. I nawet wrócić do niej po raz drugi, bo na pewno ma ona drugie dno.

środa, 17 marca 2010

I znów wspomnień czar...

Był wieczór, późny, a więc ciemno też było. Wracaliśmy z jakiegoś koncertu – ja, Aśka, Edyta i Marcin. Naprzeciw nas wyrosło czterech facetów. My w panice. Któraś z nas na pocieszenie mówi:
- Ich jest czterech i nas jest czwórka. Damy radę, w razie czego.
Na to Marcin:
- Mnie nie liczcie.

Siedzimy sobie… gdzieś. Przepychamy się z Marcinem. Wyraźnie przegrywa walkę z kobietami (wtedy jeszcze małolatami), fotel należy do nas! Andrzej przygląda się całej scenie i w końcu pyta dość flegmatycznie:
- Marcin, pomóc ci?
- Uhm – potwierdza Marcin.
- A co ja z tego będę miał?

Uwielbiam te moje zakurzone wspomnienia. Młodzieńcze przyjaźnie, które może nie wszystkie przetrwały, ale na pewno wtedy były przyjaźniami. Wiem o tym.

wtorek, 16 marca 2010

Życie po życiu? "Księga złudzeń" Paula Austera

Czy po wielkiej życiowej tragedii można jeszcze normalnie funkcjonować? Czy jeśli ktoś nieświadomie pomoże Ci na nowo zacząć żyć, będziesz chciał go poznać?

David Zimmer, profesor literatury, stracił w katastrofie lotniczej żonę i dwóch synów. Nic dziwnego, że próbuje uciec od świata, schować się przed wszystkim i przed wszystkimi, i nie pozwala sobie w żaden sposób pomóc. Ale pewnego dnia ogląda film o aktorach niemego kina. I właśnie wtedy odkrywa, że jeszcze potrafi się śmiać! Rozśmieszają go gagi zapomnianego dawno aktora – Hectora Manna. Zapomnianego i/bo zaginionego. Pewnego dnia wyszedł z domu i nigdy więcej nikt go nie widział. Zimmer postanawia obejrzeć wszystkie filmy z udziałem tego aktora, zbiera na jego temat wszelkie możliwe informacje, a następnie pisze o nim książkę. Hector Mann wrócił Davida Zimmera do świata żywych. David Zimmer odwdzięcza się tym samym Hectorowi Mannowi. Tylko czy ten drugi tego chce?...

Aha! I to jest pytanie! Czy to możliwe, że Hector Mann żyje? Miałby przecież teraz ponad osiemdziesiąt lat. Poza tym przecież nie da się tak przepaść jak kamień w wodę – nie może tego zrobić osoba znana i lubiana. Musiało się coś stać, a to coś, to bez wątpienia śmierć. Te fakty nie pozwalają Davidowi wierzyć kobiecie, która w swoim liście do profesora twierdzi, że jest żoną Hectora Manna, który chce się niezwłocznie zobaczyć z autorem swojej biografii. Jeśli Zimmer uwierzyłby kobiecie i zechciał spełnić jej, a raczej Hectora Manna prośbę, musiałby wsiąść do samolotu, a tego panicznie się boi ze zrozumiałych względów. Poza tym akurat tłumaczy grubaśne pamiętniki Chateaubrianda.

Kim jest kobieta, która pewnego wieczora czeka na Davida Zimmera przed jego domem? Co wyniknie z ich spotkania? Czy pistolet wypali?...

A później jest już tylko ciekawiej. Odkrywamy liczne historie w tej jednej książce – jak cenne brylanciki w szkatułce ze skarbami. Raz siedzimy w swoim pokoju i czytamy, a za chwilę oglądamy film – inni bohaterowie, inne realia. Ciekawe ujęcia, sekwencje. Widzimy grę aktorów, ich mimikę, gesty. A później znów wracamy do książki. Do historii Davida Zimmera, a następnie Hectora Manna. Czy ich ścieżki się skrzyżują?

Auster potrafi pisać tak zwyczajnie. Opowiada historie, które wciągają czytelnika jak ruchome piaski. Zachwyca nienachalaną erudycją, ciekawymi bohaterami, których chciałoby się spotkać we własnym życiu. Kiedy czytam tak doskonałe książki, brak mi słów. Właściwie całą recenzję powinnam po prostu przemilczeć.

poniedziałek, 15 marca 2010

Płatek śniegu

Tak sobie myślę, że w poprzednim wcieleniu byłam Eskimosem. Albo niedźwiedziem polarnym. Albo płatkiem śniegu… Tak, byłam płatkiem śniegu. To by tłumaczyło, dlaczego teraz tak lubię śnieg. Przypominają mi się czasy, kiedy lekko spadałam w dół, tańczyłam w podmuchach wiatru, drżałam w ostrym oddechu mrozu i wygrzewałam się w zimowych promieniach słońca. Słońce najpiękniejsze jest zimą! Tak cudnie komponuje się ze śniegiem i współgra z mrozem.

Wczoraj, podekscytowana, siedziałam w oknie i przyglądałam się płatkom śniegowym lecącym z nieba. Wirowały gęstą zasłoną. Zbijały się w delikatną grubą pierzynę i przykrywały wszystkie gałęzie drzew. Tak pięknie to wyglądało! A rano, w blasku promieni słonecznych uśmiechały się do mnie te śniegowe pierzynki. Co ty tam robisz, w ciepłym łóżku, zamknięta w czterech betonowych ścianach? – pytały. Przyglądam się, jak pięknie wygląda zima – uśmiechałam się. Słońce pieściło puchowe pierzynki – chyba płatki śniegu to lubią – tak coś mi się przypomina – mimo że słońce je topi. Wtedy wracają znowu do nieba. Ja tak właśnie wróciłam. Byłam szczęśliwa. Nie spodobało się Bogu, że tak bardzo lubię być płatkiem śniegu, dlatego zesłał mnie na ziemię jako człowieka. Będziesz kochać śnieg i mróz, ale nigdy więcej nie będziesz płatkiem śniegu. Za karę, że tak bardzo pragnęłaś nim być, nawet wtedy, kiedy nim byłaś. Czy jak będę udawać, że kocham być człowiekiem, a nie lubię śniegu, w kolejnym wcieleniu mam szansę zostać znów płatkiem śniegu?

Szur, szur, szur – to gospodyni odgarnia śnieg pod oknami. Uwielbiam ten dźwięk. Zwłaszcza wczesnym rankiem, kiedy jest jeszcze ciemno, lub wieczorem, kiedy zasypiam. Za oknem prószy, jest cicho, a pod oknem rozlega się szu, szur, szur. Kiedy byłam jeszcze płatkiem śniegu, bardzo często spadałam na jakieś chodniki. Przychodził później ktoś z łopatą i zgarniał nas na bok. Dzięki temu gromadziłyśmy się wszystkie razem i w takiej gromadzie bawiłyśmy się, tańczyłyśmy, wpadałyśmy sobie w objęcia. A kiedy zaświeciło słońce, sczepione ramionami powoli się topiłyśmy i razem ulatywałyśmy do nieba. Było nam raźniej odchodzić z ziemi.

Drzewa na pewno nie lubią śniegu, choć tak pięknie wyglądają, kiedy są nim otulone. Pewnie im zimno i ciężko. Wydaje mi się, że kiedyś jakaś gałąź szepnęła mi zirytowana, żebyśmy spadały na ziemię, bo przez nas może się złamać. Ale to nie była nasza wina, że właśnie tam przysiadłyśmy. Tak nas pokierował wiatr.

Drzewa nie są próżne. Pewnie więc jak podejdę do któregoś i szepnę, że ślicznie wygląda okryte tą białą śniegową pierzyną, skąpane w słońcu, jak Królowa Zima, nie będzie z tego powodu szczęśliwe. Gdyby było kobietą, pewnie by się ucieszyło z komplementu. Kobiety lubią wyglądać pięknie, nawet za cenę cierpienia (bolące nogi, bo zbyt wysokie obcasy, skrępowane ruchy przyciasną sukienką itp.). Drzewa nie potrzebują komplementów. Tak jak płatki śniegu.

Lubię zimę i całą jej otoczkę, bo wtedy przypominają mi się czasy, kiedy byłam płatkiem śniegu ;)

sobota, 13 marca 2010

Dorgę wybieram ja, czyli "Alicja w Krainie Czarów"

Od dziś Szalony Kapelusznik z „Alicji w Krainie Czarów” ma twarz Johnny’ego Deppa. Tak jak Corso z „Klubu Dumas” – kiedy czytałam książkę, po wielokrotnym obejrzeniu filmu „Dziewiąte wrota” – także miał twarz Johnny’ego Deppa. Ale to oddzielna historia.

Dałam się dziś porwać. Porwał mnie Tim Burton swoją adaptacją „Alicji w Krainie Czarów”. A wcale nie chciałam iść na ten film. Mąż jęczał, że koniecznie chce obejrzeć „Avatara”, a skoro przyjechali moi rodzice, to możemy pójść razem. No, możemy, tyle że mnie nie pociągają tego typu filmy. Nie szukam efektów specjalnych ani ideologii w kinie. Szukam oderwania się od rzeczywistości, przeżycia czegoś ładnego, zabawnego, innego, historii, która mnie wciągnie i wpadnę, jak Alicja w norę króliczą. Więc absolutnie zaprotestowałam przeciwko prawie trzygodzinnemu siedzeniu na czymś, co mnie kompletnie nie interesuje. A że mąż stwierdził, że będzie się czuł lepiej, wiedząc, że jestem gdzieś w sali kinowej obok, dałam się wyciągnąć. Wybrałam film – „Alicja…”, bo gra tam Johnny Depp, nie chciało mi się wgłębiać w fabuły pozostałych filmów, więc wybór był szybki i w miarę bezbolesny. I dziękuję teraz mężowi, że mnie wyciągnął, bo pewnie bym nigdy nie zobaczyła tej fantastycznej baśni w takim wydaniu. Jednak IMAX robi swoje – podobno „Avatar” na zwykłym ekranie nie był zbyt urzekający, a „Alicja…” w IMAX-ie i owszem. Nie wiem, czy dałam się zaczarować trójwymiarowości, czy uroczej Mii Wasikowskiej, która grała tytułową bohaterkę (czasami widziałam wręcz w tej roli Agatę Buzek – zupełnie nie wiem czemu), czy niesamowitemu Johnny’emu Deppowi. A może po prostu zgrabnie opowiedzianej historii, zabawnej, uroczej. Kolorom, krajobrazom, zapachom… Biegłam z bohaterką przez las pełen grzybów i czułam, jakbym sama była na grzybobraniu. Wdychałam zapach drzew i runa leśnego, choć ta przyroda była nieco inna od tej naszej. Piłam herbatkę z Szalonym Kapelusznikiem i uchylałam się przed latającymi filiżankami rzucanymi przez Zająca Marcowego. Wpatrywałam się w wielką głowę Czerwonej Królowej i wsłuchiwałam w znakomity dubbing Katarzyny Figury. I obserwowałam manieryczne ruchy Białej Królowej. Wgapiałam się zafascynowana w znikającego koteczka o szerokim uśmiechu.

Jestem pod wrażeniem. Dziś znów byłam małą dziewczynką, z radością przemierzającą świat baśni. Och, ile bym dała, żeby spotkać takiego Szalonego Kapelusznika! Żeby wypić w jego towarzystwie herbatę i odtańczyć frenetyczny taniec. Świętować zwycięstwo nad Czerwoną Królową. I być „trochę bardziej”. I, co najważniejsze, nie bać się mówić „Drogę wybieram ja!”. Mieć w nosie, co wypada, a co nie. Co myślą na ten temat inni. Czy to, co zaplanuję, ma szanse powodzenia, czy nie. I wierzyć jeszcze przed śniadaniem w sześć rzeczy niemożliwych.

Baśnie są super!

piątek, 12 marca 2010

Książkomania

Dzisiaj był wielki dzień. Byłam w Empiku! Jak ja dawno nie myszkowałam między półkami w księgarni! Nie wdychałam zapachu jednocześnie tylu nowych książek. Nie poruszałam się w takiej zadrukowano-papierowej przestrzeni. Tylko klikałam na merlin.pl, bo taniej i z domu nie trzeba wychodzić. I książki same do mnie przybywały. Ale to jest jednak zupełnie coś innego – takie samodzielne myszkowanie między prawdziwymi, a nie wirtualnymi półkami. Inny świat, inne życie. Jakby więcej tlenu w powietrzu, więcej przestrzeni.

Najgorsze jest to, że mam tak bardzo ograniczony budżet. Ale nie potrafię się oprzeć – książki, kawa i herbata to są moje nałogi i nawet jak mam ostatnie złotówki na koncie, nie potrafię z tych nałogów zrezygnować. Phi, bywają gorsze uzależnienia.

Już się chwalę, co kupiłam i dlaczego właśnie to. Od razu się przyznam – strzelałam, bo o autorach nabytych przeze mnie książek nie słyszałam nigdy wcześniej. Otóż – Joel EGLOFF „Człowiek, którego brano za kogoś innego”. Zafascynowała mnie historia człowieka, który jest tak bardzo normalny, że aż do wszystkich podobny: „Wszyscy biorą go za kogoś innego: hydraulika, prezentera pogody, kolegę z więzienia, własnego męża, ojca…”. Ciekawie się zapowiada, choć już niejednokrotnie zdarzyło mi się, że dałam się uwieść recenzji, a później… Szkoda gadać. Jednak na jakiejś podstawie muszę te książki sobie wybierać, prawda?
Druga powieść, to „Adieu. Przypadki księdza Grosera”. Autor – Jan GRZEGORCZYK. Co mnie zainteresowało? – wypowiedzi znanych na temat książki i autora, np.: „Grzegorczyk znowu urwał mi się z łańcucha…” (Jan Góra, dominikanin). „Prawdę mówi Groser: komik zbawi świat” (Zenon Laskowik). Aha, aha – bohaterem książki jest ksiądz-pisarz.
I ostatnia książka, którą sobie kupiłam (bo kupiłam też córeczce książeczki z naklejkami i do czytania „Franklina i niespodziankę”), to „Skarby” Joanny GROMEK-ILLIG. Wydaje mi się, że nie jest to moja ulubiona literatura, ale z dwóch powodów MUSIAŁAM tę książkę kupić. Po pierwsze, na okładce jest filiżanka z kawą (dwa nałogi w jednym!), po drugie, na okładce wyczytałam, że autorka przez lata redagowała książki i pisała recenzje, wychowywała dzieci oraz prowadziła dom (to ja, to ja! z tą różnicą, że wychowuję dziecko, a nie dzieci, ale przecież wszystko się może zdarzyć…), a po pięćdziesiątce napisała książkę. Czyli że można debiutować w każdym wieku. To ja muszę przeczytać, jak debiutuje gospodyni domowa i redaktorka.

I to wszystko. Muszę przyznać, że miło jest się wyrwać tak w ciągu dnia z domu. I to jeszcze w takie miejsce! Do zaczytania jeden krok, jeden jedyny krok nic więcej ;)

wtorek, 9 marca 2010

Wspomnień czar

Ach, te zapachy. Zgubne dla zmysłów i myśli. Świeżo wyprana koszulka pachnie… tamtymi czasami. Kiedy nic nie liczyło się bardziej niż przyjaciele i dobra zabawa. I znalezienie miłości. Bo szukałam, oj, jak szukałam. I wiersze pisałam, że jak można zakochać się w kimś takim jak ja (a może ten akurat wiersz napisała Edyta?). Każda impreza szkolna to była nowa nadzieja. Każdy wyjazd również. Ognisko podczas Rajdu Nadbużańskiego i druh Roman, i te jego oczy… I piosenka „Przyjdzie rozstań czas / i nie będzie nas. / Na polanie tylko pozostanie / po ognisku ślad”. Ech… I Darek, który szalał za Mariolką (dlaczego za nią akurat?!), a nie za mną. I jeszcze Piotr, któremu powiedziałam, jak bardzo mi się podoba, przez co unikał mnie przez całą oazę. O rany, było ich, było! Kiedy moi przyjaciele zjawili się u mnie na osiemnastce, przydźwigali pudło wypchane poduszkami, które sami dla mnie uszyli (no dobra, dziewczyny szyły, ale chłopcy zbierali materiały), a pudło opakowane było w papier cały zapisany inicjałami. Czyje to były inicjały? Łatwo się domyślić – facetów, w których się kochałam – bez wzajemności, oczywiście. A tak się złożyło, że na osiemnastce byłam już szczęśliwą czyjąś dziewczyną i mój chłopak był wtedy obecny. I jako jedyny nie wiedział, o co chodzi z tymi inicjałami. A ja biedna miałam zakaz odpakowania prezentu, póki nie rozwiążę wszystkich zagadek, które były wypisane na pudle. Zagadki w otoczeniu tych nieszczęsnych inicjałów! Ech, to były czasy…

Pamiętam, jak wracaliśmy z dyskoteki, na którą zaprosili nas chłopcy z TL. Odprowadzali nas na pociąg – ich klasa (sami faceci) naszą klasę (same baby). I on – Chłopak, Który Chciał Mieszkać w Leśniczówce. Wziął mnie za rękę (to był mój pierwszy raz za rękę!). Opowiadał o swoich samotnych wyprawach do lasu. Pachniał jak ta moja koszulka dzisiaj. Tak pachniała jego woda toaletowa…

Nie wierzyłam, że zadzwoni, dlatego kiedy w sobotę jadłam barszcz czerwony i mama odebrała telefon, i powiedziała, że to do mnie: – Kto? – Jakiś Chłopak, Który Chce Mieszkać w Leśniczówce, mało się nie udławiłam. Straciłam apetyt, przecież to nie może być prawda, zadzwonił?! I jeszcze chciał przyjechać. Wow! Każde nasze spotkanie to było ogromne przeżycie. Potrafiliśmy przesiedzieć w moim pokoju 4 godziny, gadając i trzymając się za ręce. Ślub planowaliśmy nawet – karetę zaprzęgniętą w konie, łąkę pełną kwiatów…

Chłopak, Który Chciał Mieszkać w Leśniczówce nauczył mnie pić herbatę (specjalnie dla mnie wynalazł gdzieś pomarańczową) i zakochał mnie w szantach. Było super. Tyle że ja nigdy nie chciałam mieszkać w leśniczówce…

Jakie różne są te nasze magdalenki. Moją magdalenką jest zapach. Tak często coś mi przypomina. Jak dziś ta koszulka. Kombinacja proszku do prania i płynu do płukania. A wyszło całkiem miłe wspomnienie…

poniedziałek, 8 marca 2010

KAWA

Mmmm… kawa… Mocna, 100% Arabiki, aromatyczna. Do tego syrop (obecnie karmelowy) i spienione mleko. Ach, jak przyjemnie. Może w niedzielę będę już miała swój wyczekany ekspres do kawy. Wiem, że to nie jest jakieś wyczesane w kosmos urządzenie, a jedynie zwykły domowy ekspresik, ale mimo wszystko liczę na to, że mnie nie zawiedzie i będzie robił pyszne espresso, z gęstą ciemnoorzechową cremą, które będę mogła pić z odrobiną mleka i cukru, lub z którego będę mogła przyrządzać pyszne latte lub cappuccino.

Lubię poznawać to, co mi smakuje. I lubię dochodzić do perfekcji w przyrządzaniu tego. Muszę mieć ładne filiżanki – do kawy koniecznie grube, do herbaty lepsze są z cienkiej porcelany. Niedawno na allegro ktoś mi sprzątnął sprzed nosa piękny stary serwis do kawy. W ostatnich dwóch sekundach! Nie zdążyłam przelicytować :( W moje urodziny. To się nazywa wyczucie czasu! Już sobie wyobrażałam, jak będzie pachniała kawa w tym dzbanku z kompletu, gdy zdecyduję się zalać ją wodą, a nie, jak zwykle, zrobić w kawiarce. I ten mlecznik wypełniony gęstym mlekiem… I cukiernica, w której mieniłyby się ziarenka cukru, najlepiej brązowego… I filiżanka – stara, sygnowana, w zielone kwiaty – czekająca na ten aromatyczny napój, a później spotkanie usta – filiżanka… Ech…

Pomyśleć, że kawę zaczęłam pić dopiero na studiach, właściwie pod koniec studiów. Najbardziej pamiętne zdarzenie z kawą z tamtego okresu to wtedy, kiedy koleżanka wyciągnęła mnie do Pożegnania z Afryką dzień przed obroną pracy magisterskiej. Tego dnia zjadłam jedynie skórkę od chleba, bo już się denerwowałam i nic we mnie więcej nie wchodziło. W Pożegnaniu zamówiłam kawę z lodem. O, głupoto ludzka! Lód okazał się być zamrożoną kawą wrzuconą do gorącej kawy. Na stancję jeszcze jakoś dotarłam, ale na miejscu dostałam takiej trzęsawki, że jak zadzwoniła moja mama, nie mogłam rozmawiać (telefon stał w przedpokoju, nie był przenośny), bo zwyczajnie nogi odmawiały mi posłuszeństwa. Na szczęście nie była to moja pierwsza kawa w życiu (choć, jak pisałam, były to początki mojej przygody z kawą), bo inaczej byłaby jednocześnie ostatnią. A szkoda by było – teraz to wiem. Tak jak kiedyś celebrowałam picie herbaty (gdy ktoś do mnie przychodził i poprosił herbatę, musiał wysłuchać całej długiej listy herbat; teraz mam tylko kilka – ale, żeby nie było, nadal uwielbiam herbatę). Jednak herbata nie daje tylu możliwości. Zalewa się ją wodą, i tyle. Dzbanuszek, filiżanka, określona temperatura. Nadal lubię chodzić do herbaciarni i wybierać jakieś fusy, głównie herbaty zielonej. Ale kawa… Kwaśna, gorzka, słodka, delikatna, mocna… Nie jest mi wszystko jedno, jaką kupuję. Jestem przekonana, że potrafię wyczuć Robustę, nawet jak jest jej tylko mała domieszka w kawie. I te wszystkie zabiegi, żeby kawa była pyszna – spienianie mleka, kiedyś w słoiku, teraz (nareszcie) podręcznym szejkerem, dodawanie syropu lub posypki, czasami wiórków czekoladowych itd. Moja kawiarka spisuje się doskonale, na pewno z niej nie zrezygnuję, nawet gdy w kuchni zagości ten wyczekany ekspres.

Idę poczytać „Bluszcz”. Rozwinęło skrzydła to pismo. Pierwszy numer był tak bardzo nijaki. A teraz – naprawdę jest co poczytać. Zabieram ze sobą kawę :)

niedziela, 7 marca 2010

Dzień Kobiet, Dzień Kobiet, niech każdy się dowie... ;)

Jutro Dzień Kobiet. Fajnie. Będą tulipany. A ja lubię tulipany. I Dzień Kobiet lubię. Jakiś czas temu kobiety zaczęły protestować przeciwko temu świętu. Że kobiety trzeba szanować cały czas, a nie tylko raz w roku itp. No ale na tej zasadzie to trzeba by było znieść wszystkie święta – bo matkę też trzeba kochać i szanować przez cały rok, tak samo ojca, a nie tylko jeden dzień w maju (mamę) i jeden dzień w czerwcu (tatę). Albo Dzień Babci i Dzień Dziadka. I tak można wyliczać i wyliczać. Moim zdaniem każdy dzień na świętowanie jest dobry. Fajnie jest się czuć wyjątkowo co jakiś czas (urodziny, imieniny, Dzień Kobiet…). Bo CAŁY czas się nie da, bo to wtedy nie jest wyjątkowo, nawet jak jest wspaniale. Nie zemdliłoby Was, gdyby codziennie ktoś Was obsypywał kwiatami? Albo przytakiwał i podstawiał wszystko pod nos. A tak - jest taki wyjątkowy dzień, kiedy się wszystko wokół mnie kręci, hi hi. I nie są to urodziny, kiedy muszę świętować, że jestem o rok (znów!) starsza. Tylko taki sobie Dzień Kobiet. Kiedyś babki dostawały z tej okazji goździki i rajstopy. I co, nie było to miłe? Swoją drogą już zapomniałam, jak wygląda goździk w wazonie. Może szepnąć mężowi, że bym chciała sobie to przypomnieć… Nieee, tulipany są takie ładne i delikatne, i super są.

Nie będę protestować przeciw Świętu Kobiet. Bo ja świętuję wszystko, co się da – Dzień Dziecka, bo przecież jestem dzieckiem moich rodziców. Dzień Kobiet, bo przecież jestem kobietą. Babcią nie jestem jeszcze, a dziadkiem czy ojcem to nigdy nie będę. O, kurczę, tyle okazji mnie omija :p O! I poszłabym sobie w pochodzie pierwszomajowym. Pamiętam, jak nosiłam gołąbki wycięte z papieru. Całe miasto maszerowało w pochodzie, a kto nie maszerował, obserwował z chodnika. No wiem, z komunizmem się kojarzy, ale przecież to święto ludzi pracy, a nie komunistów. To, jak odbieramy dane święto, zależy wyłącznie od nas i naszych bliskich. Ja tam się w świętach niczego złego nie dopatruję.

Aha, i na emeryturę też mogę pójść wcześniej niż faceci. A co, słabą kobietką jestem, i nie mam zamiaru temu zaprzeczać ;) Więc spokojnie można do mnie jutro wpadać z tulipanami i czekoladkami! I dobrym słowem, oczywiście!

piątek, 5 marca 2010

"O bibliotece" słów kilka, czyli Umberto Eco

Największym zdziwieniem mego polonisty, kiedy sprowadził się do naszego miasteczka, była biblioteka. Miejsce, do którego przychodzą ludzie spragnieni ciekawych historii, wiedzy, kultury etc., ale głównie spragnieni obcowania z książkami. No więc polonista, poeta, człowiek wielce inny od całego szacownego grona pedagogicznego naszego liceum (w moim odczuciu w sensie niekorzystnym inny, w odczuciu współuczniów również, ale to zupełnie odrębna historia) zawitał do biblioteki miejskiej i co?! Droga zaczynała się w drzwiach wejściowych a kończyła przy biurku pani bibliotekarki! On się zdziwił (bardzo negatywnie), a ja musiałam tak funkcjonować, odkąd przepisałam się z biblioteki dla dzieci do biblioteki dla dorosłych! Zero wyboru. Jeśli się nie wiedziało, co chce się wypożyczyć (Czasami przychodziłam z zapisaną karteczką – autorzy, tytuły – ale większości pozycji z listy nie było. To akurat przytrafia mi się dość często do tej pory.), trzeba było pytać panią bibliotekarkę (która przecież wcale nie musiała lubić tego samego co ja), co by poleciła. Ewentualnie można było zajrzeć do katalogu, który podzielony był na mnóstwo szufladek. Tylko to jak szukanie igły w stogu siana. Może nawet jeszcze gorzej, bo tak naprawdę nie wiadomo czego ani gdzie szukać. A ja uwielbiam leniwie snuć się między półkami jak zjawa, pożerać wzrokiem okładki, przewracać stronice, sczytywać noty wydawców. Byłam tego pozbawiona przez całe liceum. Na studiach również mogłam tylko zatrzymać się na katalogach. Dopiero jak przyjechałam do Warszawy, odżyłam bibliotecznie. Tu można chodzić między półkami! Można brać książkę do ręki, zaglądać w jej duszę, odkładać i szukać następnej. I tak aż do zakochania lub choćby zauroczenia. Jak DOBRZE!!! A mój polonista pozostał w tym zaklętym kręgu (a właściwie pasie) pomiędzy drzwiami a biurkiem.

Tak mi się przypomniało po lekturze króciutkiej książki Umberto Eco „O bibliotece”. Na podstawie opisu antybiblioteki pokazuje on obraz biblioteki doskonałej. Ubawiły mnie te idealne cechy biblioteki nieidealnej. Na przykład: „Bibliotekarz winien uważać czytelnika za wroga, nieroba (w przeciwnym razie byłby przecież w pracy), za potencjalnego złodzieja”. Najlepsze na koniec opisu: „w sytuacji idealnej czytelnikowi nie powinno przysługiwać prawo wstępu do biblioteki; zakładając jednak, że wtargnął, nadużywając w małostkowy i mało sympatyczny sposób swobód przyznanych mu na podstawie zasad roku 1789, które jednak nie zostały jeszcze przyswojone przez zbiorową wrażliwość, w żadnym razie nie może i nigdy nie będzie mógł mieć dostępu do półek z książkami – poza pośpiesznym przemknięciem przez bibliotekę podręczną”. Boże, przez tyle lat uczęszczałam do idealnej antybiblioteki!

I na koniec jeszcze jeden cytat z tej książeczki (najchętniej zacytowałabym tu całą tę pozycję): „Dlaczego dostęp do półek jest tak ważny? Otóż jednym z nieporozumień, jakie dominują nad pojęciem biblioteki, jest pogląd, że idzie się tam po książkę, której tytuł się zna. Rzeczywiście, często się zdarza, że idzie się do biblioteki, bo chce się książki o znanym tytule, ale główną funkcją biblioteki (…) jest odkrywanie książek, których istnienia się nie podejrzewało, a które, jak się okazuje, są dla nas niezwykle ważne”.

poniedziałek, 1 marca 2010

Wypijmy...

...za błędy...
Szopen, gdyby żył, też by pił. A urodził się tego samego dnia co ja. Razem byśmy pili. Za zdrowie, no i za te błędy, oczywiście.

piątek, 26 lutego 2010

Dwa listy

Wypadły mi dziś z albumu ze zdjęciami dwa listy. No wiem, dziwne miejsce na trzymanie listów. Ale tu są bezpieczne i zawsze wiem, gdzie je mogę znaleźć. To cenne listy. Od osoby, której już nie ma. Na tym świecie jej nie ma. Może jest na jakimś innym, może lepszym. Jeżeli rzeczywiście istnieje.

To był pierwszy dzień Świąt Bożego Narodzenia. Poszłam z rodzicami do kościoła, a tam, w życzenia bożonarodzeniowe ksiądz wplótł informację, że umarł ksiądz Henryk. Niemożliwe! Miał 40 lat, może trochę więcej. Od dłuższego czasu pracował w innej parafii. Nie mógł umrzeć, przecież nic mu nie dolegało! A ciasteczka? Czekały na mnie – tak pisał. Już może nieźle zeschnięte, ale obiecał upiec nowe. Poza tym… w święta nie robi się takich rzeczy! Nie opuszcza się ludzi właśnie w takim czasie! Nieee… to nie może być prawda.

A jednak… Tyle czasu już minęło, a ja za każdym razem, czytając te dwa listy, ryczę jak bóbr. Jest w nich tyle ciepła i dobroci. Tyle wiary i otuchy. Zbliżała się matura, czas dla każdego maturzysty dość nerwowy i stresujący. „Bądź dziewczyną wiosennej radości, z rozwianym włosem i uśmiechniętą twarzą” – pisał. I dalej że bardzo lubił tę naszą trójkę (mnie i moje dwie przyjaciółki), no i chłopaków oczywiście (naszych najlepszych kumpli). „Obiecuję modlitwę w czasie matur”. Nawet nie wiem, czy napisałam mu, jak bardzo to dla mnie cenne. Ale nawet jeśli nie, to na pewno wiedział. „Twój list (…) był naprawdę fajny i sprawił mi radość”. Twoje listy, Księże Henryku, do tej pory sprawiają mi radość, choć jest ona dziwna, bo zawsze wyciska łzy. Ale cieszę się, że byłeś, że mogłam Cię poznać, że Ci się chciało być dobrym katechetą i przyjacielem dla nas wszystkich. No i te ciasteczka, że upiekłeś… Mimo że nie przyjechałam ich spróbować.

„Śpieszmy się kochać ludzi tak szybko odchodzą
zostaną po nich buty i telefon głuchy…”

I listy. Na szczęście…

PS. Dziwne. Marcin nie odzywał się od roku. Jeden z dwóch kolegów, o którym wspomniałam. I kiedy kończyłam pisać posta, zadzwonił. Och, Ty, nadal czuwasz…

czwartek, 25 lutego 2010

Daję słowo

Ludzie stali się okropnymi realistami. Nie wierzą już w sny. Nie przywiązują do nich wagi. Jesteś ostatnią osobą, która wierzy, że jej los jest zaklęty w snach. Jeśli ty przestaniesz w to wierzyć, brama do świata równoległego zamknie się, a ci, którzy przeszli, nie tylko już nie wrócą, ale po prostu umrą…

Bycie grafomanką jest takie proste! Napisałam opowiadanie – to jego fragment. Chyba najlepszy z całego opowiadania. Wysłałam je, wierząc, że ktoś wydrukuje. To nie opowiadanie aspirowało do bycia science fiction. To mój talent jest sf.

Ale się nie poddam! Kiedyś wysmaruję coś naprawdę… co może da się przeczytać. A to powyżej – żebym miała porównanie. I żeby głupio mi się już było wycofać z danego sobie, ale jednak publicznie, słowa ;)

wtorek, 23 lutego 2010

Życzenia urodzinowe :)

Dziś są urodziny wyjątkowej osoby… Poznałyśmy się na kursie angielskiego i podobno sprawiałyśmy wrażenie dwóch rozchichotanych małolat z podstawówki. Jakiż miły komplement! Dziś ta małolata obchodzi 18. urodziny (bo przecież od pewnego momentu kobiety obchodzą tylko osiemnastkę!). Więc, Elu, naprawdę życzę Ci wszystkiego najlepszego. Żeby samochód przysypywało Ci tylko wtedy, gdy w pobliżu przechodzi młody, sympatyczny, wolny, skory do pomocy mężczyzna. Bądź czasami niezaradną kobietką, żeby mógł Ci pomóc… I miej w sobie tyyyyleeee radości, żeby móc obdzielić nią wszystkich wokół. I nie przestawaj marzyć i spełniać swoich marzeń. Życzę Ci też, żebyś zawsze miała z kim wypić filiżankę herbaty lub kawy. I własny kąt. I wielką miłość. I przyjaciół, na których zawsze możesz liczyć. I się nie złość, że ja tak na forum publicznym z tymi życzeniami do Ciebie uderzam. Bo Cię lubię i taki pomysł mi przyszedł do głowy dziwny ;) Buziale urodzinowe!!!!

poniedziałek, 22 lutego 2010

Człowiek nieprzeciętny, czyli "Alfabet na cztery ręce" T. Raczka i Z. Kałużyńskiego

Mam taką książkę w swojej biblioteczce, która czasami pozakładana jest w kilku miejscach jednocześnie, a czasami nie ma żadnej zakładki. Wracam do niej, kiedy nie bardzo chce mi się rozpoczynać coś nowego. Właściwie nie czytam dwa razy tych samych książek, bo tyle jest jeszcze do przeczytania… Ale do tej zaglądam, bo nie muszę jej czytać „od deski do deski”. Wystarczy jeden rozdział lub kilka zdań. To jest obcowanie z ludźmi mądrymi, indywidualistami, pasjonatami, a jest to rzecz bardzo cenna i dość unikatowa. Zwłaszcza jeden człowiek mnie fascynuje. Człowiek, który był wyjątkową postacią w polskim dziennikarstwie i krytyce filmowej. Indywidualność nieprzeciętna, choć często krytykowana.
Teraz wiem, że mogłabym słuchać w nieskończoność opowieści Zygmunta Kałużyńskiego o filmach, ale i innych jego pasjach. On tak naturalnie mówił o rzeczach, o których nie wypada mówić, do których nie wypada się przyznawać. Nie przywiązywał wagi do czystości – uważał, że tak m.in. przejawia się jego wolność. Kiedy oglądałam film, który został załączony od książki, uwagę zwracały zakurzone figurki, żyrandole w pajęczynach znajdujące się w domu Kałużyńskiego. I stosy książek leżące wszędzie. I sam bohater filmu w spodniach od dresów i zielonym, podniszczonym swetrze – jego ulubionym, podobno. A później słowa tego człowieka zapisane na kartach książki „Alfabet na cztery ręce” – o fascynacji rzeczami pięknymi, ale niekoniecznie oryginalnymi. Kałużyński gromadził reprodukcje obrazów wielkich malarzy, twierdząc, że są niekiedy lepsze od oryginałów i o wiele tańsze. I tak w „Słonecznikach” van Gogha, który podobno używał kiepskich farb, kolor żółty zaczął „przypominać gęsią kupę”. A na reprodukcji kolor nadal jest idealny. Takie rzeczy jak reprodukcje znanych dzieł czy porcelanowe figurki lub filiżanki dają poczucie mieszkania w pałacu. Tak uważał Kałużyński. Zachwycał się, że może włączyć sobie koncert orkiestry londyńskiej, nowojorskiej czy wiedeńskiej prowadzonej przez Karajana czy Muttiego, usiąść w otoczeniu pięknych obrazów i porcelany i mieć poczucie, że w swoim pokoju z kuchnią ma pałac. Niesamowite podejście, które nigdy w życiu nie przyszłoby mi do głowy! Opowiada, jak to elektor saski w XVIII wieku, żeby posłuchać Mozarta, musiał jechać tydzień do opery, w dodatku dostawał miejsce w pierwszym rzędzie, które nie jest najlepszym miejscem do słuchania klasycznej orkiestry, a później znów się tłuk tydzień po nierównych drogach. I co z tego, że miał olbrzymi pałac i wielkie ogrody! Kałużyński potrafił stworzyć sobie własną, idealną przestrzeń, w której czuł się jak w pałacu, mimo że wielu pukało się w głowy i drwiło, jak można żyć w takich warunkach.
Nie chcę tu opowiadać całej książki. Zresztą nie potrafiłabym tego nawet zrobić. Zdradzę tylko, że jest to rozmowa dwóch przyjaciół, pasjonatów, osób szanujących swoje odmienności. To rozmowa o filmie, wierze, muzyce, pasjach, rodzinie. Właściwie o wszystkim, choć dominuje oczywiście film. Ale wyłaniają się tu dwa portrety ludzi w jakimś sensie wyobcowanych. Kałużyński mówi: „Panie Tomaszu, zwraca się pan do zawodowego bezdomnego, który przez całe życie się obijał. Jestem synem katastrofy”. Na pytanie o dom rodzinny odpowiada: „Tutaj też niewiele mam do powiedzenia – jako sierota i człowiek, który właściwie całe swoje życie spędził samotnie”.
Zazdroszczę Tomaszowi Raczkowi, że mógł poznać TAKIEGO CZŁOWIEKA. Że mógł z nim pracować. Mało jest ludzi, którzy ośmielają się żyć według własnych reguł i nikomu nie schlebiają. Którzy mówią, co myślą, bez względu na konsekwencje. Którzy przyznają się do rzeczy, których inni z całych sił się wypierają – „Ja popierałem PRL i byłem jego lojalnym obywatelem do samego końca”. Którzy mają swoje pasje i zgłębiają temat, który ich interesuje, do granic możliwości. Którzy wypływają ponad przeciętność.

niedziela, 21 lutego 2010

Na sportowo i olimpiadowo

Buuuu :( Sikora nie zdobył medalu. Zawsze tak jest, że jak się cała Polska nastawi, to ten, na którego się nastawia, medalu nie zdobędzie. No dobra, są wyjątki, ale to mało pocieszające. Dobrze że Małysz nie zawiódł. Ammanna to chyba nikt nie przeskoczy. Ale on podobno ma jakieś inne wiązania. To pozostali skoczkowie nie mogliby sobie sprawić podobnych? Przynajmniej byłyby równe szanse, a tak jest Ammann i reszta. Tej reszcie przewodzi Małysz! Jak ja lubię być dumna z naszych sportowców. Ale wolę letnie konkurencje, bo w tych zimowych prócz naszych skoczków, Justyny Kowalczyk i Sikory, nie znam nikogo. A ja lubię wiedzieć, komu kibicuję.
Spodobał mi się dziś tytuł na gazeta.pl: „Sikora finiszował wybornie, ale za późno”. Och, to rozczarowanie! Ta zgryźliwość! Przynajmniej jest zabawnie. Bo tak w serduchu, to szkoda zmarnowanej szansy. Wpadki przy strzelaniu – zupełnie niepotrzebne. Ale na koniec było idealnie. Tylko czemu tak późno?
Z pozycji oglądacza kanapowego trafienie w pięć kółek wydaje się bardzo łatwe. Powinno być łatwe zwłaszcza dla kogoś, kto robi to od lat i to z całkiem dobrymi rezultatami. Ale cóż, każdy popełnia błędy. Byłoby nudno, gdyby wiecznie wygrywali ci sami – jak w skokach, Ammann i Ammann. I człowiek siedzi przed telewizorem i się tylko zastanawia, kto będzie drugi i trzeci, bo pierwszy to wiadomo. No wiem, powtarzam się, ale to taki dobry przykład. To nawet Matti Nykaenen nie był taki przewidywalny. Chyba. O ile pamiętam. A nawet jeśli był, to to, co wyczynia teraz… Tego nikt nie przewidział! Niestety nie jest to ani sportowe, ani chlubne…
I coś na koniec. Może za późno, ale… LEĆ ADAM, LEEEEĆ!!! Musiałam to powiedzieć ;)

piątek, 19 lutego 2010

Taka jest "Prawda". Folgowanie zachciankom. I Terry Pratchett

Nie ma to, jak pofolgować swoim zachciankom! Odkąd idąc (wieki temu) do pracy (jeszcze poza domem, kiedy każdy dzień był niewiadomą, jaki humor będzie miała szefowa), zobaczyłam w oknie kawiarni „Rue de Paris” mężczyznę siedzącego z kawą i czytającego gazetę, zapragnęłam móc tak spędzać poranki. Albo chociaż popołudnia. Albo chociaż jeden poranek lub popołudnie na jakiś czas. I – uwaga! – dziś był TEN DZIEŃ! Pojechałam oddać książkę do wydawnictwa i w drodze powrotnej postanowiłam zajrzeć do jakiejś knajpki. Na kawę niestety nie miałam ochoty, ale lody… mmm… Zamówiłam dwie gałki – caffe latte i truskawkowe – oraz bitą śmietanę. A jakże! Usiadłam z tym smakowitym deserem przy małym stoliku, wyjęłam z torebki książkę i zaczytałam się w „Prawdzie” Pratchetta.
No, może się nie zaczytałam, bo jakoś mi nie pasuje to określenie do książek, które rozśmieszają czytelnika. Ale siedziałam i chichotałam pod nosem. Na szczęście nie było nikogo, kto mógłby mi się podejrzliwie przyglądać, zastanawiając się, czy to JUŻ jest ten moment, kiedy należałoby mnie odtransportować w odpowiednie miejsce – jakiś dom bez klamek albo równie wymyślny punkt docelowy.
Mam nadzieję, że książka mnie nie zawiedzie. Wiadomo, że początkiem autor kusi czytelnika, ale musi go jeszcze utrzymać do końca powieści. Do tej pory Pratchettowi udawała się ta sztuka. Zobaczymy, jak będzie tym razem.
Może jakiś cytat? „Ulica, jeśli nawet nie była ślepym zaułkiem, to w każdym razie poważnie niedowidzącym z powodu zmiennych losów tej okolicy”*.
Albo wiecie, co to jest Fung Szuja? „Ale mogło mi się udać z Fungiem Szują. Zwyczajny pech”*. Wpadłam na to dopiero po przeczytaniu kolejnego zdania: „Naprawdę poczułem się lepiej, kiedy ustawiłem krzesło w innym miejscu”*. Tak, tak! Zamykajcie „klapę od wygódki, żeby Smok Nieszczęśliwości nie wleciał (…) w siedzenie”*. Ja wprawdzie słyszałam, że to chodzi o to, żeby dobra energia nie uciekała, ale widać co Fung Szuja, to teoria :)
Wracam do „Prawdy”. Krasnoludy wynalazły druk! Dacie wiarę, że to nie Gutenberg?!

czwartek, 18 lutego 2010

Praca domowa

Dobrze, że mąż dziś nie poszedł do pracy. Bawił się z naszym dziecięciem, a ja mogłam w pokoju obok spokojnie poprawiać książkę (szkoda, że nie swoją). Nałożyłam dżinsy i czerwoną bluzeczkę. Spięłam przykrótkie jeszcze włosy, żeby mi grzywka do oczu nie właziła. Pomalowałam usta błyszczykiem. Pobiegłam zadowolona do męża, pokazać efekty przygotowań. Uśmiechnęłam się i powiedziałam: „No co, muszę ładnie wyglądać, przecież idę do pracy…”.

środa, 17 lutego 2010

Nie było nas, był las... "Zaginione miasto Z" Davida Granna

W 1925 roku pułkownik Percy Fawcett – angielski odkrywca, poszukiwacz przygód, członek Królewskiego Towarzystwa Geograficznego – wyruszył w swoją ostatnią wyprawę w poszukiwaniu mitycznego Eldorado. Zabrał ze sobą syna Jacka i jego przyjaciela Raleiga Rimella. Czy ci trzej Anglicy znaleźli w Amazonii swoje wymarzone miasto Z, jak nazwał je Fawcett? Nie wiadomo, ponieważ nigdy z tej wyprawy nie wrócili.
Później organizowanych było mnóstwo wypraw ratunkowych. Wielu chciało zdobyć sławę, ratując znanego podróżnika z dzikich ostępów dżungli i rąk często nieprzyjaźnie nastawionych Indian. Wielu też chciało odkryć to bogate miasto, o którym krążyło tyle legend. Czy istniało w rzeczywistości? Jeśli tak, kto był jego budowniczym, gdzie się znajdowało i jakie skarby ukrywało?
80 lat po zaginięciu Fawcetta śladem jego wyprawy, której trasę można było odtworzyć dopiero po zebraniu wszystkich możliwych dokumentów, zwłaszcza tajnych zapisków podróżnika, gdyż swoją trasę trzymał w głębokiej tajemnicy, wyruszył dziennikarz David Grann. Co udało mu się odkryć? Czy został pierwszym, który na pewno ustalił, co się stało z członkami wyprawy Fawcetta? Co mogło pognębić człowieka, który zręcznie wymykał się wszelkim chorobom nękającym podróżujących przez Amazonię? Nie zmogła go malaria, nie zagnieździły się w jego ciele żadne larwy, nie zabiła gorączka ani nie wyczerpał głód. Co się stało z człowiekiem, który potrafił przekonać do siebie podarunkami i spokojnym głosem najgroźniejsze plemiona Indian? Wiele było wersji tego, co się mogło stać – podróżnicy odnaleźli miasto Z i tam zostali; uwięzili ich Indianie; Fawcett został wodzem Indian (tak, tak, była i taka wersja!); zostali zabici przez wojownicze plemię. Wiele też powstało na ten temat powieści przygodowych czy filmów.
Wracając jednak do książki Granna. Wciągnęła mnie niesamowicie. Nie tylko dlatego, że sama zaczęłam wysnuwać teorie na temat losów zaginionej wyprawy. Stałam się Sherlockiem Holmesem, rozwikłującym najbardziej zagmatwaną zagadkę życia. Pochłaniałam kolejne stronice „Zaginionego miasta Z” i zastanawiałam się, czy to możliwe, że takie miasto w ogóle istniało. Bo któż pierwszy o nim wspomniał? Portugalski najemnik w „raporcie”, który przedstawił wicekrólowi w 1753 roku. I tak sobie pomyślałam, że może po prostu chciał coś ugrać tym „raportem”. Pisał o ruinach starożytnego miasta, posągach, świątyniach, drogach. Trudno w to uwierzyć, wziąwszy pod uwagę warunki, jakie panują w Amazonii, a może jakie panowały – mnóstwo niebezpiecznych insektów, wbrew pozorom mało możliwości wyżywienia, gęsto rosnące drzewa zasłaniające światło słoneczne. Jak w takich warunkach mogła powstać wysoko rozwinięta cywilizacja? Tym bardziej zadziwiła mnie historia z ostatnich stron książki.
Świat kryje tyle niesamowitych tajemnic. Tyle faktów, które nigdy nie zostaną odkryte lub których możemy się tylko domyślać. I coraz mniej miejsc pierwotnych, nietkniętych przez człowieka. Ponad 80 lat temu Fawcett przedzierał się przez Amazonię z maczetą, torując nią sobie drogę przez dżunglę. Do miejsca, z którego ostatni raz nadał wiadomość zmierzał kilka miesięcy. Do tego samego miejsca Grann dotarł samochodem terenowym w dwa dni. Już nie było tam dzikich ostępów. Była zwykła droga – kombinacja łat i kałuż (jak w Polsce – pomyślałam).

„(…) wyglądałem przez okno – relacjonuje Grann – spodziewając się pierwszych zapowiedzi przerażającej dżungli. Zamiast tego teren wokół wyglądał jak Nebraska – niekończące się równiny ciągnęły się aż po horyzont. Kiedy zapytałem (…) co się stało z lasem, odpowiedział po prostu: nie ma.
Chwilę później pokazał mi szereg potężnych ciężarówek jadących w przeciwnym kierunku, wiozących dwudziestometrowe kłody.
- Tylko Indianie szanują las – powiedział Paolo. – Biali wycinają go do końca”*.

W ciągu ostatnich czterdziestu lat Amazonii ubyło około 430.000 km2! To więcej niż obszar Francji! Może to zbyt duża liczba do ogarnięcia. Więc kolejne dane – w ciągu pięciu miesięcy 2007 roku wycięto 4300 km2 lasu. Rządy państw biją na alarm, że klimat się ociepla. I wymyśla się coraz to inne sposoby, żeby zatrzymać jego ocieplenie. Ale nikt nie zatrzymuje wycinki lasów Amazonii. Połowa opadów Amazonii pochodzi z wilgoci wyparowującej do atmosfery. Wycinka lasów zachwiała równowagą ekologiczną tego regionu i spowodowała susze. Dżungla nie jest już w stanie się regenerować. Indianie umierają od chorób, które zostały przywleczone przez białych ludzi. Ludzi, którzy uzurpują sobie prawo do wszystkiego – począwszy od drzew, a skończywszy na życiu dzikich plemion, które zamieszkują leśne ostępy.
„Zagubione miasto Z” to książka wielowymiarowa. To opowieść o człowieku ogarniętym pasją. „Tym, których bogowie zamierzają zniszczyć, najpierw odbierają rozum” – tak pisał Fawcett do przyjaciela. Może więc to opowieść o szaleństwie? O poszukiwaniu celu, który nigdy nie istniał? Ale również o naturze, która jest bezradna wobec niszczycielskiej siły, jaką jest człowiek. To nauka geografii, biologii, historii i archeologii. To pasjonująca przygoda. I tęsknota za tym, co bezpowrotnie zostało utracone.

*David Grann, Zaginione miasto Z.

niedziela, 14 lutego 2010

Wkurzyłam się!

Dwie sprawy. Krótko. Bo się wkurzyłam. Z bezsilności po części.

Po pierwsze. Dlaczego kary za przestępstwa dla nieletnich są inne niż dla pełnoletnich obywateli? Czy siedemnastolatek, który w Warszawie z premedytacją zadźgał nożem policjanta, jest nie do końca rozwinięty umysłowo? Tak, ale tak jak każdy bandzior, a nie jak każdy nastolatek. Kary powinny być adekwatne do czynów, a nie do wieku. Przestępca to nie dwulatek, który nie ma pojęcia, co robi. To człowiek (?), który z pełną świadomością dopuszcza się czynu podlegającemu karze i który za ten czyn powinien odpowiedzieć – bez względu na wiek. Skąd ta durna taryfa ulgowa?! Że niby ma mieć szansę na poprawę? A czy on dał szansę na życie człowiekowi, którego zabił??? Poza tym czy odsiadywanie kary w poprawczaku, gdzie przebywają młodzi zdeprawowani do tego stopnia, że planują zabicie swego wychowawcy lub podpalają ośrodek, w którym mieszkają, naprowadzi innego młodocianego przestępcę na właściwą drogę? Nie sądzę. Wakacje dla niegrzecznej młodzieży. Kiedy wreszcie zaczniemy dbać o ofiary i ich rodziny, a nie o bandziorów?

Po drugie. Wypowiadał się dziś konstruktor toru saneczkowego w Whistler. Powiedział, że tor jest bezpieczny, a gruziński saneczkarz zginął przez własny błąd. Super! Czyli tor jest bezpieczny pod warunkiem, że się nie popełnia błędów? Ilu saneczkarzy przejeżdża tor bezbłędnie? A czy bezpieczny nie oznacza, że nic się złego nie stanie mimo popełnianych błędów? Szukanie usprawiedliwień na siłę. Niech facet powie: Kurczę, przeoczyliśmy coś, gdzieś w konstrukcji była wada. A nie – saneczkarz popełnił błąd. Wiem, że to i tak nic nie zmieni, a każdy broni się, jak może, ale chlapać takie głupoty i to w obliczu tragedii?

sobota, 13 lutego 2010

A wieczność zaczyna się dziś, czyli "Taniec wampirów" Romana Polańskiego

Przejeżdżałam dziś obok plakatu wieszczącego koniec tytułu – czyli ostatnie spektakle w Romie „Upiora w operze”. I smutno mi się zrobiło, mimo że za „Upiorem…” nie przepadam, ale jakiś czas temu takie plakaty obwieszczały koniec „Tańca wampirów”. A ja wprost uwielbiam ten musical. Kiedy nie mogłam jeszcze znaleźć nagrań polskiej wersji językowej w Internecie, wyszukiwałam choćby pojedyncze piosenki w innych językach i namiętnie słuchałam, mając w pamięci polskie słowa. Najczęściej były to wersje niemieckie, bo dynamika tego języka w zestawieniu z utworami „wampirycznymi” była wprost niesamowita. Później kupiłam płytę, na której dość wybiórczo zamieszczono utwory z „Tańca…” (na płycie z niemieckiej wersji są wszystkie utwory po kolei łącznie z kwestiami mówionymi!). Niestety, jakość polskiej płyty jest dość mierna. Gdzieś ginie siła głosów Łukasza Dziedzica (Krolok) i Malwiny Kusior (Sara). Myślę, że gdybym zaczęła moją przygodę z tym musicalem od płyty, nigdy bym się w nim tak bardzo nie zakochała. Jednak skoro nie mam innej możliwości, pozostaje mi do słuchania ta bardzo marnie nagrana płyta, z przecież doskonałymi głosami i piosenkami.
Na „Tańcu wampirów” byłam pięć albo sześć razy. To i tak mało, bo rekordziści byli pewnie z kilkadziesiąt razy. Ludzie znali na pamięć każdy wers każdego utworu. Każdy krok aktora. A ja uwielbiałam głos Łukasza Dziedzica (Krolok). I melodie, i teksty utworów. Teksty, które śpiewałam sobie, gdy prawdziwe życie kopało po tyłku. Gdy bałam się czegoś, bo było nowe. Gdy czegoś mocno chciałam, ale nie miałam odwago zaryzykować. I powtarzałam sobie np.:

Wmówili ci,
że zmiana grzechem jest.
Lecz ty już wiesz, że to nie grzech.
Bo przeczuwałaś
kłamstwo, podstęp, blef.

Ukrywano przed tobą,
że jest lepszy świat
Więc żyj w zgodzie z sobą,
bo reszta to fałsz.

Ja wiem, czego ci tu brak:
Ty na skrzydłach nocy unieść się chcesz,
bo w ciemności znajdziesz sens
gdy postradasz zmysły w niej
(…)
Ja wiem, czego ci brak:
ty na skrzydłach nocy unieść się chcesz
Monotonne przerwać sny
od początku zacząć śnić.

To jest „Zaproszenie na bal”. Krolok, który jest księciem-wampirem, uwodzi 17-letnią Sarę. Zaprasza ją na bal. Zjawia się w swoim niesamowitym długim płaszczu i krąży wokół wanny, w której znajduje się Sara. Kusi ją, by przyszła na bal, który on wydaje. Krolok szuka świeżej krwi, ale Sara o tym nie wie. Ona widzi w tym przygodę, oderwanie się od rzeczywistości, zmianę:

Tam jest swoboda,
nadzieja, której tu nam brak.
Tam jest pogoda,
tam czeka na nas lepszy świat.
Tam życie ma inny smak.

Siedziałam jak urzeczona. Za każdym razem. I za każdym razem miałam gęsią skórkę. Zwłaszcza kiedy śpiewał Łukasz Dziedzic. Ten jego charyzmatyczny, mocny głos… Prawdziwie wampiryczny. Nic dziwnego, że Sara dała się zwieść Krolokowi – takiemu wampirowi też bym się dała zwieść ;-)
Jednak musical pozwala spojrzeć jeszcze inaczej na temat wampiryzmu, wieczności, ciągłego głodu krwi. Jest taka śliczna, przejmująca piosenka „Nienasycony głód” (KOSZMARNIE nagrana na płycie!). Jeśli macie możliwość, posłuchajcie jej. A oto słowa – refrenów:

Bo kiedy sięgnąć chcę ku życiu
To w ramiona chwytam śmierć
Lepiej rozbłysnąć raz
I spłonąć
Niż bez końca palić się
Ja chcę wlecieć na wyżyny
Lecz niezmiennie spadam w mrok
Lepiej aniołem albo i diabłem być
A ja to tylko niespełnienie
I pragnienie każe mi żyć

Tylko jedna chwila ukojenia
I niech się dzieje, co chce
Lecz daremna to nadzieja
Głód przepastny trawi mnie

(…)
Bo kiedy sięgnąć chcę ku życiu
To pochłaniam je do cna
Chciałbym zrozumieć świat
I poznać los
A nie znam siebie sam
Pragnę być nareszcie wolny
Lecz w kajdanach musze tu tkwić
Lepiej zbrodniarzem
Albo i świętym być
A ja to wielkie zakłamanie, tylko ja
Unicestwiam wszystko to, co kochać bym chciał

Śmiertelnicy żywią się nadzieją
Więc cierpliwie znoszą ból
Ja nie zaznam ukojenia
Bo przepastny znoszę głód

Można mieć wiarę w ludzkość
W sławę albo w grosz
Wierzyć w sztukę i naukę
Albo w miłość wierzyć wciąż
Bo ludzie wierzą w bogów
I w co tylko chcą
I w cuda i w znaki
I w piekło i raj
I w dobro i grzechy
Wierzą w Biblię albo los
Lecz prawdziwa moc, co rządzi tu
To wieczny głód
Odwieczny głód
Przeklęty i wyklęty głód
Wielki potępiony głód!

Ktoś kiedyś zarzucił mi, że żyję książkami, jak w książkach. Nie wiem, jak to wyrazić, ale sens znam. Tak samo jest z tymi utworami. Czasami odcinam się od rzeczywistości i chłonę te słowa, chcę żyć zgodnie z nimi – „Lepiej błysnąć raz i spłonąć, niż bez końca palić się”. Jak James Dean – „Żyj szybko, umieraj młodo”. Ale wiem, że to tylko takie pływanie w innej rzeczywistości, bo tak naprawdę nigdy bym na coś takiego się nie odważyła. Może dlatego tak pokochałam „Taniec wampirów”. I tak kocham książki. Inne światy, rzeczywistości, inne możliwości. Które w życiu pewnie nigdy nam się nie przytrafią, ale można je przeżyć mimo to.
W „Tańcu…” jest taka piosenka, kiedy Sara zastanawia się, czy przyjąć od Kroloka czerwone trzewiki:

Przyjąć je czy nie
Choć czerwone są jak krew
To ja trzewiki właśnie takie chciałam mieć
Dobre to czy złe
Mam już dosyć takich pytań
Moich pragnień ktoś nareszcie
Pojął skryty sens

Jutro wróci szary dzień
Tylko dziś jest bal
Dziś zamierzam żyć
Jutro będę spać
Zrobię to co chcę
Choćby jeden raz
Co w tym złego, żeby być sobą
Żeby być młodą
Śpiewać i tańczyć
Poczuć się wolną

Wolna jak ptak
Niczym anioł co na skrzydłach mknie
Lekka jak wiatr
Kiedy w lustrze wody budzi się.

Ja zawsze chorowałam na czerwone buty. I kiedy wreszcie znalazłam fajne, to się zastanawiałam, do czego mi będą pasować. No i zanuciłam sobie: „Kupić je czy nie, choć czerwone są jak krew, to ja buciki właśnie takie chciałam mieć” :) No i kupiłam! „Wolna jak ptak, niczym anioł co na skrzydłach mknie”. Taki drobiazg, a cieszy!
Jak ja tęsknię za „Tańcem wampirów"...

piątek, 12 lutego 2010

Marzenia to czy bierne poddanie? czyli "Marzycielka z Ostendy" E.E. Schmitta

Iść za marzeniem i znowu iść za marzeniem, i tak zawsze aż do końca. (Joseph Conrad)

Czytaliście może „Marzycielkę z Ostendy”? I jak wrażenia? Zgadzacie się z tym, że bohaterowie opowiadań Schmitta bez względu na wszystko starają się spełniać swoje marzenia? Ja się absolutnie z tym stwierdzeniem nie zgadzam. W ani jednym opowiadaniu nie znalazłam woli walki o swoje marzenia. Raczej bezwolne poddanie się sytuacji, zwyczajom i normom, życie ułudą. Żadnego spełniania marzeń. Bo czym są marzenia? „Przedmiot pragnień i dążeń. Powstający w wyobraźni ciąg obrazów i myśli odzwierciedlających pragnienia, często nierealne” – tak podaje Słownik języka polskiego. Marzenia motywują nas do DZIAŁANIA, robienia czegoś, by je spełnić, realizować. Co zaś robią bohaterowie opowiadań Schmitta? Tytułowa marzycielka z Ostendy wysiaduje zamknięta w swoim domu i wspomina dawną romantyczną i namiętną miłość, którą porzuciła, gdyż trzeba było dostosować się do panujących zwyczajów. Nie mogła stanąć na drodze do władzy swego wybranka. On nie walczył, ona nie walczyła, poddali się biernie wypadkom, żyjąc do końca myślami o sobie.
A druga bohaterka? Ma kochającego męża, który jest wręcz ideałem. I co? Wymyśla sobie, że musi zabić ten ideał, bo przypadkowo poznana kobieta stwierdza, że ten oto mężczyzna na pewno ma jakieś zdrady na sumieniu. Żona poddaje się tej myśli i pozbywa się „niewiernego” męża. Czy słusznie? Gdzie tu miejsce dla marzenia, skoro nie było go nawet dla prawdy?
Stopniowa przemiana trzeciej bohaterki, która w zmysłach i słowach niewidomego mężczyzny odkrywa swoją atrakcyjność. Zmienia się z brzydkiego kaczątka w łabędzia nie dlatego, że o tym marzyła, lecz dlatego, że ktoś jej wmówił, że jest piękna, tak jak wcześniej wmówiono jej, że jest nieatrakcyjna. Marionetka podatna na cudze sugestie.
Wykładowca, który nigdy nie wziął do ręki powieści. Liczą się dla niego tylko fakty, a czytanie fikcji, to jego zdaniem strata czasu. Nie jest świadomy tego, że jest tak wygłodniały zmyślonych historii, że uwiedzie go pierwsza lepsza powieść. I zwiedzie w koszmarny sposób. Ten człowiek nigdy nie marzył, żył faktami, a przypadkowa powieść go po prostu zgubiła.
I ostatnia bohaterka, która czekała. Odkąd ludzie pamiętali, czekała. Nie wiadomo na kogo, na co. Nie walczyła, nie szukała, nie ryzykowała. Biernie czekała. Czegoś/kogoś się nawet doczekała, ale czyż nie stałoby się to wcześniej, gdyby tylko zawalczyła, gdyby sprawiła, że coś by się w jej życiu „zadziało”?
Chciałam komuś powiedzieć o moich odczuciach, o fałszywym obrazie tych opowiadań przedstawionych na okładce książki. Poszperałam w recenzjach czytelników i co? Oni też uważają, że opowiadania są o ludziach, którzy bez względu na wszystko spełniają swoje marzenia.
Podzieliłam się moimi wrażeniami i spostrzeżeniami z moją ulubioną koleżanką. Na co koleżanka (ona zawsze podsunie mi jakąś interesującą myśl lub inspirację) powiedziała, że może wszyscy czytali recenzję, nie książkę. Bardzo mi się spodobała ta sugestia. A później sobie pomyślałam, że może nie wypada mieć innego zdania niż recenzent książki – w końcu on wie, co recenzuje i co autor miał na myśli, choć to niby takie oczywiste w prozie, nie to, co w poezji. No więc skoro recenzent (który przecież jest zwykłym „zjadaczem książek”, takim jak my, tylko że pisze o nich zawodowo i w sumie zawodowo je czyta) mówi, że opowiadania są o ludziach, którzy „ryzykują, by spełniać marzenia”, to tak jest i koniec.
Jednak ja uważam inaczej. Całe szczęście, że można mieć własne zdanie na temat tego, co się czyta ;)

Dziwaczeję powoli... Nieee, taka byłam!

Dziś koleżanka stwierdziła, że dziwaczeję. Albo coś w tym rodzaju. Dlaczego? A dlatego, że nie poszłam lepić garów (oj, przepraszam, kubeczka lepić nie poszłam) z głupiego, bardzo głupiego powodu. No może i głupiego, ale takie powody dla mnie istniały odkąd pamiętam. Więc nie dziwaczeję (na starość – czyli w 33 wiośnie życia), a od zawsze miałam takie dziwactwo. Sama go nie cierpię, ale już chyba nie uda mi się go pozbyć .
No tak, tylko o co chodzi? A o to, że nie poszłam, bo… miała być grupka dziewczyn, które się znają od dawna i przyjaźnią. I tylko one. I ja. No i miałoby być wesoło. Jak dla kogo. Z doświadczenia wiem, że takie grupki są dość hermetyczne i rzadko dopuszczają do siebie nowych – na równych prawach. Jako dziecię prawie jeszcze postanowiłam „się zapisać” do Ruchu Światło-Życie. Słyszałam od znajomych, jak ludzie tam są zżyci, jak dobrze się bawią (no, wiem, nie jest to najlepszy powód do należenia do oazy, ale cóż), więc się zapisałam. No i… Ludzie rzeczywiście się świetnie bawili. Niestety, tylko w swoim towarzystwie. Ja byłam nowa i do końca nowa pozostałam. Dobrze, dobrze, może jestem dzika, ale naprawdę chciałam się zintegrować, ale mi nie wyszło. Zbyt gruby mur został wybudowany.
Od tej pory już nawet nie próbuję wchodzić w zgrane grupy. Może też dlatego ciężko mi się odezwać w towarzystwie, gdzie są więcej niż trzy osoby. Brak mi siły przebicia, choć kiedy się ze mną rozmawia w cztery oczy, ciężko w to uwierzyć.
Z innych dziwactw, które są podobnego rodzaju i plączą mi się po życiorysie odkąd pamiętam – nie robię zakupów w sklepach, gdzie sprzedają faceci. Aha! Serio! Trudno w to uwierzyć, zważywszy na to, że pisze to 33-letnia mężatka i mama. Ale tak już mam. Ostatnio nie kupiłam sobie kawy w Coffee Heaven, bo sprzedawał młody chłopak. Zaciągnęłam się zapachem świeżo parzonej kawy i to mi musiało wystarczyć.
Głupio się przyznawać do takich rzeczy. Ale co tam, blog to blog. Mimo że publiczny, to jednak osobisty, a przed sobą nie muszę udawać. Może jak zwerbalizuję te swoje dziwactwa, to mi przejdzie… Aha! Tak sobie będę powtarzać ;-)
Wracając do lepienia w towarzystwie roześmianych przyjaciółek. Nie czułabym się chyba dobrze. A chodzę tam przecież, żeby się zrelaksować. Wchodzenie w zbiorową rzeczywistość innych, to nie dla mnie. Niestety. Choć chciałabym tak umieć „wskoczyć” w roześmiane, zaprzyjaźnione towarzystwo. A może jednak kiedyś pozbędę się moich dziwactw? Podobno człowiek zmienia się co 7 lat. To już niedługo… A z drugiej strony, kim byśmy byli bez naszych małych dziwactw?

wtorek, 9 lutego 2010

Pasja czytania wg Anne Fadiman, czyli "Ex libris"

Miłość dworska i miłość zmysłowa… Tak Anne Fadiman podzieliła miłość do książek. Kiedy czytałam jej pełne pasji i wiedzy eseje o życiu z książkami, nie mogłam wyjść z zachwytu i ciężko mi było powstrzymać uśmiech. Niesamowicie błyskotliwe opowiastki o zaczytaniu, o miłości do literatury, wprost wciągają i przykuwają uwagę czytelnika.
No właśnie – jakim czytelnikiem jesteś? Dworskim kochankiem czy zmysłowym? Czym się różnią od siebie dwa wymienione typy? Otóż, według Fadiman, pierwszy to taki, który nawet w myśli nie jest w stanie zagiąć choćby rogu książki. Nie mówiąc już o robieniu w niej notatek! Używa zakładek jak najcieńszych, żeby, broń Boże, nie zostawiły jakiegoś śladu na delikatnych kartkach.
A kochanek zmysłowy? No cóż, dla niego ważna jest treść, a papier to tylko naczynie, narzędzie tę treść magazynujące i przenoszące. Dlatego nie wzruszają go pozaginane rogi ani rozłożona do granic możliwości książka. „Że posłużę się analogią z dziedziny elektroniki – cytuje autorka swojego brata – założenie książki zakładką odpowiada wciśnięciu klawisza stop, zaś odłożenie jej grzbietem do góry – klawisza pauza”.
Fadiman opowiada również o swoim ojcu, który zmniejszał w podróży ciężar książek w miękkich okładkach, wydzierając przeczytane rozdziały i wyrzucając je do śmieci! Dodać należy, że cała rodzina autorki wprost ubóstwiała książki. A wydawca Fadiman uwielbiał się wadzić z pisarzami na kartach ich powieści, dopisując na marginesach swoje uwagi i spostrzeżenia. Niesamowite jest takie zmysłowe zakochanie.
Zastanawiam się, jaką miłością ja darzę książki. Zdarza mi się podkreślić jakąś ważną myśl albo przykleić karteczkę samoprzylepną na ważnej dla mnie stronie. Czasem nawet potrafię zagiąć róg. Ale wyrywać kartki… To mi się jeszcze nie zdarzyło. To chyba tak samo, jak spalić książkę, o czym czytałam niedawno. Zdaje się, że w Wielkiej Brytanii ludzie znaleźli tani sposób ogrzewania mieszkań – wykupują książki z antykwariatów, najchętniej encyklopedie, i palą nimi w piecach. O tempora, o moris! To już nie jest miłość zmysłowa, to jest profanacja!
A wracając do książki „Ex libris”. W pamięci utkwiła mi historia pewnego dekoratora wnętrz, który ustawił u swego klienta na półkach książki według wielkości i koloru. Niedługo potem nieszczęśnik zginął w wypadku samochodowym. Wszyscy związani z tą historią zgodnie orzekli, że sprawiedliwości stało się zadość.
Lubię książki o książkach. Lubię poznawać punkt widzenia innych czytelników, ich ukochane dzieła literackie lub choćby zwykłe czytadła. Bo przecież w książce nie chodzi tylko o to, żeby dostarczała nam jakiejś niesamowitej wiedzy, żeby była wybitna i stanowiła klasę samą w sobie. Literatura to przede wszystkim odkrywanie nowych światów, innych spojrzeń na te same rzeczy, to oderwanie od rzeczywistości albo zagłębienie się w rzeczywistość, której jeszcze nie znamy. To nauka i rozrywka. Każdy szuka czegoś innego dla siebie w książkach. Każdy coś innego znajduje. I miło jest przeczytać, co ktoś inny odkrył i co myślał, czytając daną powieść czy opowiadanie. I poznać historie, które się z powstawaniem książek czy z ich odkrywaniem wiążą. Ach, ta pasja czytania :)

poniedziałek, 8 lutego 2010

Przesada jest gorsza od faszyzmu, czyli "Wybrane zagadnienia z fizyki katastrof"

Fajnie jest być pisarzem erudytą. Dobrze jest dużo wiedzieć, żeby mieć o czym pisać. Ludzie mądrzy, oczytani, pasjonaci (nie tylko pisarze przecież) są fascynujący! Jednak kiedy całą swoją wiedzę zechcą przelać na papier za jednym zamachem... Koszmar!
Czytaliście może „Wybrane zagadnienia z fizyki katastrof” Marishy Pessl? Książkę, przez którą tylko upór pozwolił mi przebrnąć. Książkę, która powinna być dwa razy chudsza (choć wiem, że nie po grubości ocenia się książkę), bo gdyby wyrzucić z niej niczemu niesłużące dygresje, zostałaby całkiem niezła, bardzo wciągająca fabuła. A tak – historia jest wręcz posiekana przez miliony (przesadzam, żeby podkreślić rozmiar tego zjawiska w książce Pessl) tytułów i nazwisk. To już lepiej w swoim dziele nie zająknąć się nawet słowem na temat innych autorów, niż szpikować swoją wiedzą stronice powieści.
Zachwyca mnie Paul Auster, który w sposób wysublimowany wplata w swoje książki tytuły i nazwiska. Robi to „przy okazji”, trochę od niechcenia, trochę jako ciekawostkę. Natomiast kiedy czytałam książkę Pessl, miałam wrażenie, że „przy okazji” to powstała ta powieść. A głównym celem było wymienienie wszystkich przeczytanych przez autorkę dzieł literackich. Celem było popisanie się swoją erudycją. Jednak taka erudycja mi nie imponuje. Nie wystarczy nabić sobie głowy książkami, a później wystrzelać je jak serię z karabinu maszynowego, która z czytelnika robi po kilku stronach mokrą plamę. Żeby zachwycić, wystarczy jeden celny strzał. Tym strzałem w „Wybranych zagadnieniach…” byłaby sama opowiedziana historia. Bez całej tej otoczki tytułów i nazwisk. Nie oszukujmy się, mało kto przeczytał wszystkie pozycje, które wymienia autorka. A nawet jeśli przeczytał, to czy pamięta je na tyle, by wiedzieć, co autorka miała na myśli, porównując oczy swojej bohaterki do oczu bohatera jednej z TYCH książek? A co to za frajda czytać książkę, której się w połowie nie rozumie?
W pewnym momencie zaczęłam omijać fragmenty z literackimi dygresjami, które nic nie wnosiły do powieści, a jedynie wprowadzały chaos i wydłużały ją okropnie. Tylko ten bieg z przeszkodami to już nie było to, co usiąść i spokojnie przeczytać „dzianie się” na kartach powieści. Szkoda, bo mam wrażenie, że ciekawa książka została zepsuta przez nadmierne aspiracje autorki, która powinna napisać coś pod tytułem: „Moje pasje literackie” albo „Popatrz, jak dużo przeczytałam”. Takie dwa w jednym, to nie dla mnie – popis erudycji w takim wydaniu – bleee. Sama historia – bardzo ciekawa.