środa, 31 marca 2010

Potwór

Jestem. Dawno nie zaglądałam na swego bloga ani na inne. Najpierw ta choroba, o której pisałam, położyła mnie do łóżka, a później, jak już trochę odpuściła, okazało się, że dopadło mnie coś znacznie gorszego. Co to? Nie wiem. Jakiś ogromny lęk. I niechęć do wszystkiego, co do tej pory tak bardzo lubiłam – nie czytam, nie piję kawy, nie zaglądam na blogi, nic mnie nie cieszy. To jakiś koszmar! Skąd się wziął? Przecież nie jestem nieszczęśliwa. Nie jestem jakoś specjalnie zestresowana. Nie mam powodów. A jednak. Dopadł mnie ten „potwór”, o którym czasami się słyszy, czasami czyta. Może nawet nie ten, a jakiś podobny, ale jest okropnie upierdliwy i, wierzcie mi, chwilami zupełnie nie da się przez niego funkcjonować. Chciałam powiedzieć tylko, że będę z nim walczyć. Trzymajcie kciuki. I dziękuję za Wasze wspierające komentarze przy poprzednim wpisie :)
PS. Jest i plus całej tej sytuacji. Jeść mi się też nie chce. Trochę schudnę, może ;)

piątek, 26 marca 2010

"Tak mi źle, tak mi źle, tak mi szaro..."

Boże, to starość czy jakaś paskudna deprecha? A może jedno i drugie? Siedzę i ryczę, jak jakaś durna. Przygwoździła mnie choroba. Zwykłe przeziębienie, a może grypa. Wszystko mnie boli i nic mi się nie chce. Przypominają mi się czasy, kiedy byłam dzieckiem i choroba kojarzyła mi się z leżeniem w łóżku, ciepłymi herbatkami i jedzeniem podtykanym pod nos. Nawet taka połamana czułam się jak królewna. Mimo że zazwyczaj dostawałam zastrzyki w tyłek. Ale teraz mi to nie przeszkadza - wtedy za to bardzo!

Kiedyś babcia przywiozła mi babkę ziemniaczaną. Mimo prawie 40-stopniowej gorączki jadłam, bo uwielbiałam babkę. No i byłam babci wdzięczna za ten gest.

Teraz jestem mamą i nie mam czasu chorować. Sama trzęsę się nad córką, żeby przypadkiem nie przypałętał jej się choćby katar. I tak bardzo brakuje mi tu mojej mamy, żeby podała mi gorącą herbatę do łóżka, zaparzyła lipę, nie pozwalała wyłazić z ciepłej kołderki. I taty, który robi najbardziej wysmażoną jajecznicę pod słońcem - spokojnie można kroić ją nożem.

Dziś jest mi tak bardzo źle.

poniedziałek, 22 marca 2010

Ach, jak przyjemnie, herbatę pije się :)

To musi być idealne połączenie, w idealnych proporcjach, mocnej czarnej herbaty, cytryny i cukru. Najlepiej w szklance, żeby można było rozkoszować się nie tylko smakiem, lecz także cudownym kolorem – na granicy żółci i brązu. Absolutnie klarownym, więc wodę najpierw należy przepuścić przez filtr. Taką właśnie herbatkę sobie teraz piję. Earl Grey – zapomniałam dodać. Pycha!

Podobną piłam w pizzerii Paradiso w Białymstoku. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że herbata może być czymś tak cudownym dla podniebienia. Odebrałam swoją szklankę na spodeczku z ułożoną obok herbacianą torebką, plasterkiem cytryny i dwiema kostkami cukru. Złączyłam wszystko w tej zwyczajnej szklance, poczekałam aż odrobinę (odrobinę, nie zupełnie!) przestygnie i spróbowałam. Ach, to było to! Od tamtego czasu szukałam wszędzie tego smaku i nie udawało mi się go odnaleźć. Wypróbowywałam różne herbaty, zalewałam wodą – czasem naprawdę marnej jakości, no i ta cytryna – raz gorzka, innym razem bez smaku. Jeśli chodzi o herbatę – mam już swoją faworytę. Woda – ta, która leci u mnie z kranu, przepuszczona przez filtr – da się wypić. I tylko cytryna jest zawsze jedną wielką zagadką. Wczoraj udało mi się upolować całkiem dobrą. Taką w sam raz. I dlatego dziś mogę rozkoszować się królewską herbatą. A w mojej kuchni leży całe opakowanie Earl Greya i pachnie, że wciąż się dziwię, wchodząc do tego pomieszczenia, skąd ten cudowny aromat.

niedziela, 21 marca 2010

Magia i rzeczywistość, starość i tradycja, czyli "Taras z uroczynem" - Mia Couto

Wiecie dlaczego stary Portugalczyk twierdził, że Bóg jest bardzo leniwy? „Bo nie pracuje, tylko czyni cuda”. A czy dyrektor domu starości umarł? „A może tylko uległ przemianie, przestał być widzialny?” A Navai, dziecko-starzec, dlaczego nie umarł? Dlatego że „pozostał ze mnie tylko cień i śmierć mnie przeoczyła”. Dziwny to świat, gdzie „to trawa zjada krowę, a nie odwrotnie”. I tajemniczy bohaterowie. Kiedy mówią prawdę? Kiedy kłamią? A może w ich umysłach to wszystko jest właśnie takie? Czy to starość, czy taka kultura?

Książka Mia (Mii?) Couto „Taras z uroczynem” zabiera czytelnika w zupełnie inny świat niż ten, do którego przywykł – do Mozambiku przygniecionego ciężarem wojen i nędzy. Narratorem jest… nieboszczyk. Xipoco – czyli „nieproszony gość”, duch, który zamieszkał w ciele żywego człowieka. Razem z nim trafia do domu starców. W nocie od wydawcy jest napisane, że to powieść kryminalna utrzymana w konwencji realizmu magicznego. A dla mnie ta książka raczej nie za dużo ma wspólnego z kryminałem. Owszem, jest morderstwo, ale tak naprawdę nie ono jest tu najważniejsze, tylko pewne idee oraz historie opowiadane przez poszczególnych pensjonariuszy – człowieka, który w jeden dzień stał się starcem, czarownicy, o której mówili, że zabiła męża, żeby wykarmić dzieci, a później zabiła dzieci, żeby wykarmić wnuki. I która zmienia się w wodę, kiedy idzie spać. I jest jeszcze stary Portugalczyk, jedyny biały wśród pensjonariuszy, który wciąż tęsknie spogląda na morze i wysiaduje pod uroczynem, bo jego pragnieniem jest posiadanie jednego drzewa, nie całego lasu, ale właśnie tego jednego drzewa, o które może dbać.

Kiedy w domu opieki zjawia się inspektor, żeby przeprowadzić śledztwo w sprawie morderstwa dyrektora tegoż domu, poznajemy historie wszystkich pensjonariuszy i pielęgniarki Marty. Każdy przyznaje się do zamordowania dyrektora, poświęciwszy uprzednio sporo czasu własnej historii – czy prawdziwej? – trudno powiedzieć. Na pewno interesującej, czasami dziwnej, wręcz nieprawdopodobnej.

Książka Couto przesycona jest liryzmem, magią, ale i tęsknotą za tym, co minęło. Za szacunkiem dla starości i starych ludzi, za tradycją, które w wyniku wojen zaginęły na dobre. W „Tarasie z uroczynem” można znaleźć sporo myśli, które każą czytelnikowi zatrzymać się na dłużej, zastanowić nad tym, co zostało powiedziane. Myślę, że to mądra książka, której fabuła balansuje na granicy rzeczywistości i magii, która zwraca uwagę na pewne wartości, które, nie tylko w Mozambiku bezpowrotnie zanikają. Niestety.

Czy mi się podobała? Tak. Czy byłam zachwycona? Nie wiem, raczej nie. Taką książkę czytałam po raz pierwszy, a przecież najbardziej podobają się nam rzeczy, które już znamy ;) Ale warto ją przeczytać. I nawet wrócić do niej po raz drugi, bo na pewno ma ona drugie dno.

środa, 17 marca 2010

I znów wspomnień czar...

Był wieczór, późny, a więc ciemno też było. Wracaliśmy z jakiegoś koncertu – ja, Aśka, Edyta i Marcin. Naprzeciw nas wyrosło czterech facetów. My w panice. Któraś z nas na pocieszenie mówi:
- Ich jest czterech i nas jest czwórka. Damy radę, w razie czego.
Na to Marcin:
- Mnie nie liczcie.

Siedzimy sobie… gdzieś. Przepychamy się z Marcinem. Wyraźnie przegrywa walkę z kobietami (wtedy jeszcze małolatami), fotel należy do nas! Andrzej przygląda się całej scenie i w końcu pyta dość flegmatycznie:
- Marcin, pomóc ci?
- Uhm – potwierdza Marcin.
- A co ja z tego będę miał?

Uwielbiam te moje zakurzone wspomnienia. Młodzieńcze przyjaźnie, które może nie wszystkie przetrwały, ale na pewno wtedy były przyjaźniami. Wiem o tym.

wtorek, 16 marca 2010

Życie po życiu? "Księga złudzeń" Paula Austera

Czy po wielkiej życiowej tragedii można jeszcze normalnie funkcjonować? Czy jeśli ktoś nieświadomie pomoże Ci na nowo zacząć żyć, będziesz chciał go poznać?

David Zimmer, profesor literatury, stracił w katastrofie lotniczej żonę i dwóch synów. Nic dziwnego, że próbuje uciec od świata, schować się przed wszystkim i przed wszystkimi, i nie pozwala sobie w żaden sposób pomóc. Ale pewnego dnia ogląda film o aktorach niemego kina. I właśnie wtedy odkrywa, że jeszcze potrafi się śmiać! Rozśmieszają go gagi zapomnianego dawno aktora – Hectora Manna. Zapomnianego i/bo zaginionego. Pewnego dnia wyszedł z domu i nigdy więcej nikt go nie widział. Zimmer postanawia obejrzeć wszystkie filmy z udziałem tego aktora, zbiera na jego temat wszelkie możliwe informacje, a następnie pisze o nim książkę. Hector Mann wrócił Davida Zimmera do świata żywych. David Zimmer odwdzięcza się tym samym Hectorowi Mannowi. Tylko czy ten drugi tego chce?...

Aha! I to jest pytanie! Czy to możliwe, że Hector Mann żyje? Miałby przecież teraz ponad osiemdziesiąt lat. Poza tym przecież nie da się tak przepaść jak kamień w wodę – nie może tego zrobić osoba znana i lubiana. Musiało się coś stać, a to coś, to bez wątpienia śmierć. Te fakty nie pozwalają Davidowi wierzyć kobiecie, która w swoim liście do profesora twierdzi, że jest żoną Hectora Manna, który chce się niezwłocznie zobaczyć z autorem swojej biografii. Jeśli Zimmer uwierzyłby kobiecie i zechciał spełnić jej, a raczej Hectora Manna prośbę, musiałby wsiąść do samolotu, a tego panicznie się boi ze zrozumiałych względów. Poza tym akurat tłumaczy grubaśne pamiętniki Chateaubrianda.

Kim jest kobieta, która pewnego wieczora czeka na Davida Zimmera przed jego domem? Co wyniknie z ich spotkania? Czy pistolet wypali?...

A później jest już tylko ciekawiej. Odkrywamy liczne historie w tej jednej książce – jak cenne brylanciki w szkatułce ze skarbami. Raz siedzimy w swoim pokoju i czytamy, a za chwilę oglądamy film – inni bohaterowie, inne realia. Ciekawe ujęcia, sekwencje. Widzimy grę aktorów, ich mimikę, gesty. A później znów wracamy do książki. Do historii Davida Zimmera, a następnie Hectora Manna. Czy ich ścieżki się skrzyżują?

Auster potrafi pisać tak zwyczajnie. Opowiada historie, które wciągają czytelnika jak ruchome piaski. Zachwyca nienachalaną erudycją, ciekawymi bohaterami, których chciałoby się spotkać we własnym życiu. Kiedy czytam tak doskonałe książki, brak mi słów. Właściwie całą recenzję powinnam po prostu przemilczeć.

poniedziałek, 15 marca 2010

Płatek śniegu

Tak sobie myślę, że w poprzednim wcieleniu byłam Eskimosem. Albo niedźwiedziem polarnym. Albo płatkiem śniegu… Tak, byłam płatkiem śniegu. To by tłumaczyło, dlaczego teraz tak lubię śnieg. Przypominają mi się czasy, kiedy lekko spadałam w dół, tańczyłam w podmuchach wiatru, drżałam w ostrym oddechu mrozu i wygrzewałam się w zimowych promieniach słońca. Słońce najpiękniejsze jest zimą! Tak cudnie komponuje się ze śniegiem i współgra z mrozem.

Wczoraj, podekscytowana, siedziałam w oknie i przyglądałam się płatkom śniegowym lecącym z nieba. Wirowały gęstą zasłoną. Zbijały się w delikatną grubą pierzynę i przykrywały wszystkie gałęzie drzew. Tak pięknie to wyglądało! A rano, w blasku promieni słonecznych uśmiechały się do mnie te śniegowe pierzynki. Co ty tam robisz, w ciepłym łóżku, zamknięta w czterech betonowych ścianach? – pytały. Przyglądam się, jak pięknie wygląda zima – uśmiechałam się. Słońce pieściło puchowe pierzynki – chyba płatki śniegu to lubią – tak coś mi się przypomina – mimo że słońce je topi. Wtedy wracają znowu do nieba. Ja tak właśnie wróciłam. Byłam szczęśliwa. Nie spodobało się Bogu, że tak bardzo lubię być płatkiem śniegu, dlatego zesłał mnie na ziemię jako człowieka. Będziesz kochać śnieg i mróz, ale nigdy więcej nie będziesz płatkiem śniegu. Za karę, że tak bardzo pragnęłaś nim być, nawet wtedy, kiedy nim byłaś. Czy jak będę udawać, że kocham być człowiekiem, a nie lubię śniegu, w kolejnym wcieleniu mam szansę zostać znów płatkiem śniegu?

Szur, szur, szur – to gospodyni odgarnia śnieg pod oknami. Uwielbiam ten dźwięk. Zwłaszcza wczesnym rankiem, kiedy jest jeszcze ciemno, lub wieczorem, kiedy zasypiam. Za oknem prószy, jest cicho, a pod oknem rozlega się szu, szur, szur. Kiedy byłam jeszcze płatkiem śniegu, bardzo często spadałam na jakieś chodniki. Przychodził później ktoś z łopatą i zgarniał nas na bok. Dzięki temu gromadziłyśmy się wszystkie razem i w takiej gromadzie bawiłyśmy się, tańczyłyśmy, wpadałyśmy sobie w objęcia. A kiedy zaświeciło słońce, sczepione ramionami powoli się topiłyśmy i razem ulatywałyśmy do nieba. Było nam raźniej odchodzić z ziemi.

Drzewa na pewno nie lubią śniegu, choć tak pięknie wyglądają, kiedy są nim otulone. Pewnie im zimno i ciężko. Wydaje mi się, że kiedyś jakaś gałąź szepnęła mi zirytowana, żebyśmy spadały na ziemię, bo przez nas może się złamać. Ale to nie była nasza wina, że właśnie tam przysiadłyśmy. Tak nas pokierował wiatr.

Drzewa nie są próżne. Pewnie więc jak podejdę do któregoś i szepnę, że ślicznie wygląda okryte tą białą śniegową pierzyną, skąpane w słońcu, jak Królowa Zima, nie będzie z tego powodu szczęśliwe. Gdyby było kobietą, pewnie by się ucieszyło z komplementu. Kobiety lubią wyglądać pięknie, nawet za cenę cierpienia (bolące nogi, bo zbyt wysokie obcasy, skrępowane ruchy przyciasną sukienką itp.). Drzewa nie potrzebują komplementów. Tak jak płatki śniegu.

Lubię zimę i całą jej otoczkę, bo wtedy przypominają mi się czasy, kiedy byłam płatkiem śniegu ;)

sobota, 13 marca 2010

Dorgę wybieram ja, czyli "Alicja w Krainie Czarów"

Od dziś Szalony Kapelusznik z „Alicji w Krainie Czarów” ma twarz Johnny’ego Deppa. Tak jak Corso z „Klubu Dumas” – kiedy czytałam książkę, po wielokrotnym obejrzeniu filmu „Dziewiąte wrota” – także miał twarz Johnny’ego Deppa. Ale to oddzielna historia.

Dałam się dziś porwać. Porwał mnie Tim Burton swoją adaptacją „Alicji w Krainie Czarów”. A wcale nie chciałam iść na ten film. Mąż jęczał, że koniecznie chce obejrzeć „Avatara”, a skoro przyjechali moi rodzice, to możemy pójść razem. No, możemy, tyle że mnie nie pociągają tego typu filmy. Nie szukam efektów specjalnych ani ideologii w kinie. Szukam oderwania się od rzeczywistości, przeżycia czegoś ładnego, zabawnego, innego, historii, która mnie wciągnie i wpadnę, jak Alicja w norę króliczą. Więc absolutnie zaprotestowałam przeciwko prawie trzygodzinnemu siedzeniu na czymś, co mnie kompletnie nie interesuje. A że mąż stwierdził, że będzie się czuł lepiej, wiedząc, że jestem gdzieś w sali kinowej obok, dałam się wyciągnąć. Wybrałam film – „Alicja…”, bo gra tam Johnny Depp, nie chciało mi się wgłębiać w fabuły pozostałych filmów, więc wybór był szybki i w miarę bezbolesny. I dziękuję teraz mężowi, że mnie wyciągnął, bo pewnie bym nigdy nie zobaczyła tej fantastycznej baśni w takim wydaniu. Jednak IMAX robi swoje – podobno „Avatar” na zwykłym ekranie nie był zbyt urzekający, a „Alicja…” w IMAX-ie i owszem. Nie wiem, czy dałam się zaczarować trójwymiarowości, czy uroczej Mii Wasikowskiej, która grała tytułową bohaterkę (czasami widziałam wręcz w tej roli Agatę Buzek – zupełnie nie wiem czemu), czy niesamowitemu Johnny’emu Deppowi. A może po prostu zgrabnie opowiedzianej historii, zabawnej, uroczej. Kolorom, krajobrazom, zapachom… Biegłam z bohaterką przez las pełen grzybów i czułam, jakbym sama była na grzybobraniu. Wdychałam zapach drzew i runa leśnego, choć ta przyroda była nieco inna od tej naszej. Piłam herbatkę z Szalonym Kapelusznikiem i uchylałam się przed latającymi filiżankami rzucanymi przez Zająca Marcowego. Wpatrywałam się w wielką głowę Czerwonej Królowej i wsłuchiwałam w znakomity dubbing Katarzyny Figury. I obserwowałam manieryczne ruchy Białej Królowej. Wgapiałam się zafascynowana w znikającego koteczka o szerokim uśmiechu.

Jestem pod wrażeniem. Dziś znów byłam małą dziewczynką, z radością przemierzającą świat baśni. Och, ile bym dała, żeby spotkać takiego Szalonego Kapelusznika! Żeby wypić w jego towarzystwie herbatę i odtańczyć frenetyczny taniec. Świętować zwycięstwo nad Czerwoną Królową. I być „trochę bardziej”. I, co najważniejsze, nie bać się mówić „Drogę wybieram ja!”. Mieć w nosie, co wypada, a co nie. Co myślą na ten temat inni. Czy to, co zaplanuję, ma szanse powodzenia, czy nie. I wierzyć jeszcze przed śniadaniem w sześć rzeczy niemożliwych.

Baśnie są super!

piątek, 12 marca 2010

Książkomania

Dzisiaj był wielki dzień. Byłam w Empiku! Jak ja dawno nie myszkowałam między półkami w księgarni! Nie wdychałam zapachu jednocześnie tylu nowych książek. Nie poruszałam się w takiej zadrukowano-papierowej przestrzeni. Tylko klikałam na merlin.pl, bo taniej i z domu nie trzeba wychodzić. I książki same do mnie przybywały. Ale to jest jednak zupełnie coś innego – takie samodzielne myszkowanie między prawdziwymi, a nie wirtualnymi półkami. Inny świat, inne życie. Jakby więcej tlenu w powietrzu, więcej przestrzeni.

Najgorsze jest to, że mam tak bardzo ograniczony budżet. Ale nie potrafię się oprzeć – książki, kawa i herbata to są moje nałogi i nawet jak mam ostatnie złotówki na koncie, nie potrafię z tych nałogów zrezygnować. Phi, bywają gorsze uzależnienia.

Już się chwalę, co kupiłam i dlaczego właśnie to. Od razu się przyznam – strzelałam, bo o autorach nabytych przeze mnie książek nie słyszałam nigdy wcześniej. Otóż – Joel EGLOFF „Człowiek, którego brano za kogoś innego”. Zafascynowała mnie historia człowieka, który jest tak bardzo normalny, że aż do wszystkich podobny: „Wszyscy biorą go za kogoś innego: hydraulika, prezentera pogody, kolegę z więzienia, własnego męża, ojca…”. Ciekawie się zapowiada, choć już niejednokrotnie zdarzyło mi się, że dałam się uwieść recenzji, a później… Szkoda gadać. Jednak na jakiejś podstawie muszę te książki sobie wybierać, prawda?
Druga powieść, to „Adieu. Przypadki księdza Grosera”. Autor – Jan GRZEGORCZYK. Co mnie zainteresowało? – wypowiedzi znanych na temat książki i autora, np.: „Grzegorczyk znowu urwał mi się z łańcucha…” (Jan Góra, dominikanin). „Prawdę mówi Groser: komik zbawi świat” (Zenon Laskowik). Aha, aha – bohaterem książki jest ksiądz-pisarz.
I ostatnia książka, którą sobie kupiłam (bo kupiłam też córeczce książeczki z naklejkami i do czytania „Franklina i niespodziankę”), to „Skarby” Joanny GROMEK-ILLIG. Wydaje mi się, że nie jest to moja ulubiona literatura, ale z dwóch powodów MUSIAŁAM tę książkę kupić. Po pierwsze, na okładce jest filiżanka z kawą (dwa nałogi w jednym!), po drugie, na okładce wyczytałam, że autorka przez lata redagowała książki i pisała recenzje, wychowywała dzieci oraz prowadziła dom (to ja, to ja! z tą różnicą, że wychowuję dziecko, a nie dzieci, ale przecież wszystko się może zdarzyć…), a po pięćdziesiątce napisała książkę. Czyli że można debiutować w każdym wieku. To ja muszę przeczytać, jak debiutuje gospodyni domowa i redaktorka.

I to wszystko. Muszę przyznać, że miło jest się wyrwać tak w ciągu dnia z domu. I to jeszcze w takie miejsce! Do zaczytania jeden krok, jeden jedyny krok nic więcej ;)

wtorek, 9 marca 2010

Wspomnień czar

Ach, te zapachy. Zgubne dla zmysłów i myśli. Świeżo wyprana koszulka pachnie… tamtymi czasami. Kiedy nic nie liczyło się bardziej niż przyjaciele i dobra zabawa. I znalezienie miłości. Bo szukałam, oj, jak szukałam. I wiersze pisałam, że jak można zakochać się w kimś takim jak ja (a może ten akurat wiersz napisała Edyta?). Każda impreza szkolna to była nowa nadzieja. Każdy wyjazd również. Ognisko podczas Rajdu Nadbużańskiego i druh Roman, i te jego oczy… I piosenka „Przyjdzie rozstań czas / i nie będzie nas. / Na polanie tylko pozostanie / po ognisku ślad”. Ech… I Darek, który szalał za Mariolką (dlaczego za nią akurat?!), a nie za mną. I jeszcze Piotr, któremu powiedziałam, jak bardzo mi się podoba, przez co unikał mnie przez całą oazę. O rany, było ich, było! Kiedy moi przyjaciele zjawili się u mnie na osiemnastce, przydźwigali pudło wypchane poduszkami, które sami dla mnie uszyli (no dobra, dziewczyny szyły, ale chłopcy zbierali materiały), a pudło opakowane było w papier cały zapisany inicjałami. Czyje to były inicjały? Łatwo się domyślić – facetów, w których się kochałam – bez wzajemności, oczywiście. A tak się złożyło, że na osiemnastce byłam już szczęśliwą czyjąś dziewczyną i mój chłopak był wtedy obecny. I jako jedyny nie wiedział, o co chodzi z tymi inicjałami. A ja biedna miałam zakaz odpakowania prezentu, póki nie rozwiążę wszystkich zagadek, które były wypisane na pudle. Zagadki w otoczeniu tych nieszczęsnych inicjałów! Ech, to były czasy…

Pamiętam, jak wracaliśmy z dyskoteki, na którą zaprosili nas chłopcy z TL. Odprowadzali nas na pociąg – ich klasa (sami faceci) naszą klasę (same baby). I on – Chłopak, Który Chciał Mieszkać w Leśniczówce. Wziął mnie za rękę (to był mój pierwszy raz za rękę!). Opowiadał o swoich samotnych wyprawach do lasu. Pachniał jak ta moja koszulka dzisiaj. Tak pachniała jego woda toaletowa…

Nie wierzyłam, że zadzwoni, dlatego kiedy w sobotę jadłam barszcz czerwony i mama odebrała telefon, i powiedziała, że to do mnie: – Kto? – Jakiś Chłopak, Który Chce Mieszkać w Leśniczówce, mało się nie udławiłam. Straciłam apetyt, przecież to nie może być prawda, zadzwonił?! I jeszcze chciał przyjechać. Wow! Każde nasze spotkanie to było ogromne przeżycie. Potrafiliśmy przesiedzieć w moim pokoju 4 godziny, gadając i trzymając się za ręce. Ślub planowaliśmy nawet – karetę zaprzęgniętą w konie, łąkę pełną kwiatów…

Chłopak, Który Chciał Mieszkać w Leśniczówce nauczył mnie pić herbatę (specjalnie dla mnie wynalazł gdzieś pomarańczową) i zakochał mnie w szantach. Było super. Tyle że ja nigdy nie chciałam mieszkać w leśniczówce…

Jakie różne są te nasze magdalenki. Moją magdalenką jest zapach. Tak często coś mi przypomina. Jak dziś ta koszulka. Kombinacja proszku do prania i płynu do płukania. A wyszło całkiem miłe wspomnienie…

poniedziałek, 8 marca 2010

KAWA

Mmmm… kawa… Mocna, 100% Arabiki, aromatyczna. Do tego syrop (obecnie karmelowy) i spienione mleko. Ach, jak przyjemnie. Może w niedzielę będę już miała swój wyczekany ekspres do kawy. Wiem, że to nie jest jakieś wyczesane w kosmos urządzenie, a jedynie zwykły domowy ekspresik, ale mimo wszystko liczę na to, że mnie nie zawiedzie i będzie robił pyszne espresso, z gęstą ciemnoorzechową cremą, które będę mogła pić z odrobiną mleka i cukru, lub z którego będę mogła przyrządzać pyszne latte lub cappuccino.

Lubię poznawać to, co mi smakuje. I lubię dochodzić do perfekcji w przyrządzaniu tego. Muszę mieć ładne filiżanki – do kawy koniecznie grube, do herbaty lepsze są z cienkiej porcelany. Niedawno na allegro ktoś mi sprzątnął sprzed nosa piękny stary serwis do kawy. W ostatnich dwóch sekundach! Nie zdążyłam przelicytować :( W moje urodziny. To się nazywa wyczucie czasu! Już sobie wyobrażałam, jak będzie pachniała kawa w tym dzbanku z kompletu, gdy zdecyduję się zalać ją wodą, a nie, jak zwykle, zrobić w kawiarce. I ten mlecznik wypełniony gęstym mlekiem… I cukiernica, w której mieniłyby się ziarenka cukru, najlepiej brązowego… I filiżanka – stara, sygnowana, w zielone kwiaty – czekająca na ten aromatyczny napój, a później spotkanie usta – filiżanka… Ech…

Pomyśleć, że kawę zaczęłam pić dopiero na studiach, właściwie pod koniec studiów. Najbardziej pamiętne zdarzenie z kawą z tamtego okresu to wtedy, kiedy koleżanka wyciągnęła mnie do Pożegnania z Afryką dzień przed obroną pracy magisterskiej. Tego dnia zjadłam jedynie skórkę od chleba, bo już się denerwowałam i nic we mnie więcej nie wchodziło. W Pożegnaniu zamówiłam kawę z lodem. O, głupoto ludzka! Lód okazał się być zamrożoną kawą wrzuconą do gorącej kawy. Na stancję jeszcze jakoś dotarłam, ale na miejscu dostałam takiej trzęsawki, że jak zadzwoniła moja mama, nie mogłam rozmawiać (telefon stał w przedpokoju, nie był przenośny), bo zwyczajnie nogi odmawiały mi posłuszeństwa. Na szczęście nie była to moja pierwsza kawa w życiu (choć, jak pisałam, były to początki mojej przygody z kawą), bo inaczej byłaby jednocześnie ostatnią. A szkoda by było – teraz to wiem. Tak jak kiedyś celebrowałam picie herbaty (gdy ktoś do mnie przychodził i poprosił herbatę, musiał wysłuchać całej długiej listy herbat; teraz mam tylko kilka – ale, żeby nie było, nadal uwielbiam herbatę). Jednak herbata nie daje tylu możliwości. Zalewa się ją wodą, i tyle. Dzbanuszek, filiżanka, określona temperatura. Nadal lubię chodzić do herbaciarni i wybierać jakieś fusy, głównie herbaty zielonej. Ale kawa… Kwaśna, gorzka, słodka, delikatna, mocna… Nie jest mi wszystko jedno, jaką kupuję. Jestem przekonana, że potrafię wyczuć Robustę, nawet jak jest jej tylko mała domieszka w kawie. I te wszystkie zabiegi, żeby kawa była pyszna – spienianie mleka, kiedyś w słoiku, teraz (nareszcie) podręcznym szejkerem, dodawanie syropu lub posypki, czasami wiórków czekoladowych itd. Moja kawiarka spisuje się doskonale, na pewno z niej nie zrezygnuję, nawet gdy w kuchni zagości ten wyczekany ekspres.

Idę poczytać „Bluszcz”. Rozwinęło skrzydła to pismo. Pierwszy numer był tak bardzo nijaki. A teraz – naprawdę jest co poczytać. Zabieram ze sobą kawę :)

niedziela, 7 marca 2010

Dzień Kobiet, Dzień Kobiet, niech każdy się dowie... ;)

Jutro Dzień Kobiet. Fajnie. Będą tulipany. A ja lubię tulipany. I Dzień Kobiet lubię. Jakiś czas temu kobiety zaczęły protestować przeciwko temu świętu. Że kobiety trzeba szanować cały czas, a nie tylko raz w roku itp. No ale na tej zasadzie to trzeba by było znieść wszystkie święta – bo matkę też trzeba kochać i szanować przez cały rok, tak samo ojca, a nie tylko jeden dzień w maju (mamę) i jeden dzień w czerwcu (tatę). Albo Dzień Babci i Dzień Dziadka. I tak można wyliczać i wyliczać. Moim zdaniem każdy dzień na świętowanie jest dobry. Fajnie jest się czuć wyjątkowo co jakiś czas (urodziny, imieniny, Dzień Kobiet…). Bo CAŁY czas się nie da, bo to wtedy nie jest wyjątkowo, nawet jak jest wspaniale. Nie zemdliłoby Was, gdyby codziennie ktoś Was obsypywał kwiatami? Albo przytakiwał i podstawiał wszystko pod nos. A tak - jest taki wyjątkowy dzień, kiedy się wszystko wokół mnie kręci, hi hi. I nie są to urodziny, kiedy muszę świętować, że jestem o rok (znów!) starsza. Tylko taki sobie Dzień Kobiet. Kiedyś babki dostawały z tej okazji goździki i rajstopy. I co, nie było to miłe? Swoją drogą już zapomniałam, jak wygląda goździk w wazonie. Może szepnąć mężowi, że bym chciała sobie to przypomnieć… Nieee, tulipany są takie ładne i delikatne, i super są.

Nie będę protestować przeciw Świętu Kobiet. Bo ja świętuję wszystko, co się da – Dzień Dziecka, bo przecież jestem dzieckiem moich rodziców. Dzień Kobiet, bo przecież jestem kobietą. Babcią nie jestem jeszcze, a dziadkiem czy ojcem to nigdy nie będę. O, kurczę, tyle okazji mnie omija :p O! I poszłabym sobie w pochodzie pierwszomajowym. Pamiętam, jak nosiłam gołąbki wycięte z papieru. Całe miasto maszerowało w pochodzie, a kto nie maszerował, obserwował z chodnika. No wiem, z komunizmem się kojarzy, ale przecież to święto ludzi pracy, a nie komunistów. To, jak odbieramy dane święto, zależy wyłącznie od nas i naszych bliskich. Ja tam się w świętach niczego złego nie dopatruję.

Aha, i na emeryturę też mogę pójść wcześniej niż faceci. A co, słabą kobietką jestem, i nie mam zamiaru temu zaprzeczać ;) Więc spokojnie można do mnie jutro wpadać z tulipanami i czekoladkami! I dobrym słowem, oczywiście!

piątek, 5 marca 2010

"O bibliotece" słów kilka, czyli Umberto Eco

Największym zdziwieniem mego polonisty, kiedy sprowadził się do naszego miasteczka, była biblioteka. Miejsce, do którego przychodzą ludzie spragnieni ciekawych historii, wiedzy, kultury etc., ale głównie spragnieni obcowania z książkami. No więc polonista, poeta, człowiek wielce inny od całego szacownego grona pedagogicznego naszego liceum (w moim odczuciu w sensie niekorzystnym inny, w odczuciu współuczniów również, ale to zupełnie odrębna historia) zawitał do biblioteki miejskiej i co?! Droga zaczynała się w drzwiach wejściowych a kończyła przy biurku pani bibliotekarki! On się zdziwił (bardzo negatywnie), a ja musiałam tak funkcjonować, odkąd przepisałam się z biblioteki dla dzieci do biblioteki dla dorosłych! Zero wyboru. Jeśli się nie wiedziało, co chce się wypożyczyć (Czasami przychodziłam z zapisaną karteczką – autorzy, tytuły – ale większości pozycji z listy nie było. To akurat przytrafia mi się dość często do tej pory.), trzeba było pytać panią bibliotekarkę (która przecież wcale nie musiała lubić tego samego co ja), co by poleciła. Ewentualnie można było zajrzeć do katalogu, który podzielony był na mnóstwo szufladek. Tylko to jak szukanie igły w stogu siana. Może nawet jeszcze gorzej, bo tak naprawdę nie wiadomo czego ani gdzie szukać. A ja uwielbiam leniwie snuć się między półkami jak zjawa, pożerać wzrokiem okładki, przewracać stronice, sczytywać noty wydawców. Byłam tego pozbawiona przez całe liceum. Na studiach również mogłam tylko zatrzymać się na katalogach. Dopiero jak przyjechałam do Warszawy, odżyłam bibliotecznie. Tu można chodzić między półkami! Można brać książkę do ręki, zaglądać w jej duszę, odkładać i szukać następnej. I tak aż do zakochania lub choćby zauroczenia. Jak DOBRZE!!! A mój polonista pozostał w tym zaklętym kręgu (a właściwie pasie) pomiędzy drzwiami a biurkiem.

Tak mi się przypomniało po lekturze króciutkiej książki Umberto Eco „O bibliotece”. Na podstawie opisu antybiblioteki pokazuje on obraz biblioteki doskonałej. Ubawiły mnie te idealne cechy biblioteki nieidealnej. Na przykład: „Bibliotekarz winien uważać czytelnika za wroga, nieroba (w przeciwnym razie byłby przecież w pracy), za potencjalnego złodzieja”. Najlepsze na koniec opisu: „w sytuacji idealnej czytelnikowi nie powinno przysługiwać prawo wstępu do biblioteki; zakładając jednak, że wtargnął, nadużywając w małostkowy i mało sympatyczny sposób swobód przyznanych mu na podstawie zasad roku 1789, które jednak nie zostały jeszcze przyswojone przez zbiorową wrażliwość, w żadnym razie nie może i nigdy nie będzie mógł mieć dostępu do półek z książkami – poza pośpiesznym przemknięciem przez bibliotekę podręczną”. Boże, przez tyle lat uczęszczałam do idealnej antybiblioteki!

I na koniec jeszcze jeden cytat z tej książeczki (najchętniej zacytowałabym tu całą tę pozycję): „Dlaczego dostęp do półek jest tak ważny? Otóż jednym z nieporozumień, jakie dominują nad pojęciem biblioteki, jest pogląd, że idzie się tam po książkę, której tytuł się zna. Rzeczywiście, często się zdarza, że idzie się do biblioteki, bo chce się książki o znanym tytule, ale główną funkcją biblioteki (…) jest odkrywanie książek, których istnienia się nie podejrzewało, a które, jak się okazuje, są dla nas niezwykle ważne”.

poniedziałek, 1 marca 2010

Wypijmy...

...za błędy...
Szopen, gdyby żył, też by pił. A urodził się tego samego dnia co ja. Razem byśmy pili. Za zdrowie, no i za te błędy, oczywiście.