niedziela, 18 kwietnia 2010

TA SIŁA

Z niezgody na to, co się stało, ze złości, z bezsilności mój umysł, ja cała zaczęłam dochodzić do załamujących wniosków. Bo tyle lat wierzyłam, tyle lat byłam utwierdzana w przekonaniu, że mam się do kogo zwrócić o pomoc w najbardziej beznadziejnych sprawach. Że istnieje KTOŚ, kto czuwa nade mną i nad całym tym bałaganem. I w jednej chwili dotarło do mnie, że to wszystko jakiś wytwór fantazji ludzkiej, potrzeby posiadania siły wyższej nad sobą, kogoś, na kim można się wesprzeć, kim wszystko można wytłumaczyć, można się pocieszyć. Bo przecież gdyby ktoś taki istniał, nie dopuściłby do takiej tragedii. A może istnieje, ale nie jest tym dobrym Ojcem, jakim Go opisują? Jaki ojciec posłałby na śmierć swego syna? Żeby odkupić świat? Od czego? Winy kogoś, kto żył tak dawno, że nawet nie bardzo wiadomo, czy na pewno żył? Poza tym nie wystarczyłoby zwykłe „wybaczam”? Zaraz od razu takie krwawe widowisko? Bo kto wymyślił, że grzechy zostaną zgładzone za nasze(?) winy w taki właśnie sposób? ON! To nie mógł zmienić decyzji? Łatwo poświęca się innych, trudniej siebie…

I kolejna myśl – a może jest tak, jak gdzieś niedawno przeczytałam, a może usłyszałam – Bóg został już dawno uwięziony przez szatana i właśnie szatan rządzi tym światem. Dlatego tyle zła się dzieje.

I jeszcze kolejna – Bóg nie jest tak dobry, jakim chcemy Go widzieć. Siedzi w tych swoich chmurach i się zastanawia, komu to jeszcze dowalić i czym. A może po prostu się zestarzał i wszystko mu się wymyka spod kontroli.

Myśli galopowały, coraz gorsze, coraz bardziej na NIE, coraz bardziej wątpiące i buntownicze. Coś w środku podpowiadało, że może jednak w tym, co się stało, jest sens, nieśmiało podpowiadało, dlatego jednak złość i zwątpienie brały górę. Z dnia na dzień stałam się zagorzałą przeciwniczką tej SIŁY, która ma moc nad światem – czymkolwiek ona nie jest. A może nie ma żadnej SIŁY, żadnego BOGA? I wtedy…

Postawiłam wodę na herbatę. W garnuszku, żeby było szybciej. I poszłam oglądać transmisję z uroczystości pogrzebowych Pary Prezydenckiej. Oglądałam tak, kiedy moja córcia wzięła lizaka z talerzyka i powiedziała, że musi go umyć. – Po co? – spytałam. – Przecież jest czysty. – Nie jest, upadł na ziemię. Byłam przekonana, że nie upadł, cały czas leżał w talerzyku, ale skoro Madzia nalegała, oderwałam się od transmisji i podążyłam do kuchni, żeby wypłukać jej tego lizaka wodą z czajnika. W kuchni coś syczało. Zdziwiłam się, bo nie przypominałam sobie, żebym coś gotowała. I wtedy spojrzałam na kuchenkę, na której stał garnuszek z dosłownie kropelką wody. Jeszcze chwila, a ta ostatnia kropelka by się wygotowała i… wiadomo, co by było… I wtedy pomyślałam – Ale mi dowaliłeś! Powiedziałeś „Jestem, durna babo, i wcale nie taki, jakim mnie teraz widzisz! Zapamiętaj to sobie! Uratowałem Ci tyłek, więc bądź już łaskawa nie wymyślać takich herezji na mój temat!”.

No jak mam teraz myśleć?...

I druga sprawa. Czy zauważyliście, jak słowa piosenek nabierają innych znaczeń w zależności od sytuacji? Kiedy już nie miałam siły oglądać tych wszystkich relacji, gdybań i przypuszczeń, trumien i zrozpaczonych rodzin, włączałam sobie Radio Wawa. Tam puszczają tylko polskie piosenki. I wyobraźcie sobie wszystkie pasowały do tej tragedii, która się stała. Niesamowite, jak łatwo można było w tych słowach doszukać się wspólnego odejścia Pary Prezydenckiej, nagłych śmierci, tęsknot, żalu z wypowiedzianych słów, których cofnąć już nie można. Choćby „Niepokonani” Perfectu:

Gdy emocje już opadną
Jak po wielkiej bitwie kurz
Gdy nie można mocą żadną
Wykrzyczanych cofnąć słów
Czy w milczeniu białych haniebnych flag
Zejść z barykady
Czy podobnym być do skały
Posypując solą ból
Jak posąg pychy samotnie stać

Gdy ktoś kto mi jest światełkiem
Gaśnie nagle w biały dzień
Gdy na drodze za zakrętem
Przeznaczenie spotka mnie
Czy w bezsilnej złości łykając żal
Dać się powalić
Czy się każdą chwilą bawić
Aż do końca wierząc że
Los inny mi pisany jest.

...

poniedziałek, 12 kwietnia 2010

A może to jest właśnie tak?

Błogo bardzo sławił będę ten dzień

Błogo bardzo sławił będę ten dzień,
Kiedy na nowo się narodzę,
Nawet gdy to będzie śmierci mej dzień,
Może jednak narodzę się wcześniej.

Nie będzie za mną chodził mój cień,
Kiedy na nowo się narodzę,
Straszny i zwęglony, czarny mój cień;
Drzewo gromem rażone w lesie.

Spał będę w nocy a nie spał w dzień,
Kiedy na nowo się narodzę,
Jasny, bez demonów będzie mój sen,
Zaś na jawie nie zjedzą mnie pleśnie.

Pójdę bezpowrotnie daleko, hen,
Kiedy na nowo się narodzę,
Wszędzie na miłość głuchy jak pień,
Będę w sadach obrywał czereśnie.

autor: Edward Stachura

Wszyscy, którzy tak niespodziewanie, nagle i tragicznie odeszlicie, zostawiając wyrwy w naszych sercach i umysłach, mam nadzieję, że zrywacie teraz w boskich sadach słodkie czereśnie...

sobota, 10 kwietnia 2010

...

Nie chcę wierzyć, że to prawda… To nie może być prawda… Słowa nic teraz nie znaczą… Właściwie wszystko znaczy teraz nic… Tragedia to takie małe słowo w obliczu tego, co się stało…
Łzy nie wysychają…
Pokój ich duszom…

czwartek, 1 kwietnia 2010

Wesołych Świąt!

Święta niedługo. Może moja kulawa ostatnio dusza się podreperuje. Jutro wyjeżdżamy. Tylko jeden problem – dodatkowy stres – nie lubię jeździć, lubię być już na miejscu.
Wszystkim tu zaglądającym życzę spokojnych i radosnych Świąt. Bez zbytniego obżarstwa, za to z dużym poczuciem humoru ;)

A w ogóle to ja najbardziej lubię pocztówki. Nie życzenia sms-owe czy e-mailowe. Telefonicznych nie lubię też, bo nie lubię gadać przez telefon. Lubię stare poczciwe pocztówki ze znaczkiem i pismem nadawcy. Choćby krótkie „Wesołych Świąt!” bez rozpisywania się. Sama również od lat wysyłam je tym samym osobom. I na urodziny i imieniny też. Ale niestety dostaję coraz mniej takich kartek :( Na pocieszenie mam nimi zapchaną całą szufladę – przez lata się nazbierało :)

Dużo radości!

środa, 31 marca 2010

Potwór

Jestem. Dawno nie zaglądałam na swego bloga ani na inne. Najpierw ta choroba, o której pisałam, położyła mnie do łóżka, a później, jak już trochę odpuściła, okazało się, że dopadło mnie coś znacznie gorszego. Co to? Nie wiem. Jakiś ogromny lęk. I niechęć do wszystkiego, co do tej pory tak bardzo lubiłam – nie czytam, nie piję kawy, nie zaglądam na blogi, nic mnie nie cieszy. To jakiś koszmar! Skąd się wziął? Przecież nie jestem nieszczęśliwa. Nie jestem jakoś specjalnie zestresowana. Nie mam powodów. A jednak. Dopadł mnie ten „potwór”, o którym czasami się słyszy, czasami czyta. Może nawet nie ten, a jakiś podobny, ale jest okropnie upierdliwy i, wierzcie mi, chwilami zupełnie nie da się przez niego funkcjonować. Chciałam powiedzieć tylko, że będę z nim walczyć. Trzymajcie kciuki. I dziękuję za Wasze wspierające komentarze przy poprzednim wpisie :)
PS. Jest i plus całej tej sytuacji. Jeść mi się też nie chce. Trochę schudnę, może ;)

piątek, 26 marca 2010

"Tak mi źle, tak mi źle, tak mi szaro..."

Boże, to starość czy jakaś paskudna deprecha? A może jedno i drugie? Siedzę i ryczę, jak jakaś durna. Przygwoździła mnie choroba. Zwykłe przeziębienie, a może grypa. Wszystko mnie boli i nic mi się nie chce. Przypominają mi się czasy, kiedy byłam dzieckiem i choroba kojarzyła mi się z leżeniem w łóżku, ciepłymi herbatkami i jedzeniem podtykanym pod nos. Nawet taka połamana czułam się jak królewna. Mimo że zazwyczaj dostawałam zastrzyki w tyłek. Ale teraz mi to nie przeszkadza - wtedy za to bardzo!

Kiedyś babcia przywiozła mi babkę ziemniaczaną. Mimo prawie 40-stopniowej gorączki jadłam, bo uwielbiałam babkę. No i byłam babci wdzięczna za ten gest.

Teraz jestem mamą i nie mam czasu chorować. Sama trzęsę się nad córką, żeby przypadkiem nie przypałętał jej się choćby katar. I tak bardzo brakuje mi tu mojej mamy, żeby podała mi gorącą herbatę do łóżka, zaparzyła lipę, nie pozwalała wyłazić z ciepłej kołderki. I taty, który robi najbardziej wysmażoną jajecznicę pod słońcem - spokojnie można kroić ją nożem.

Dziś jest mi tak bardzo źle.

poniedziałek, 22 marca 2010

Ach, jak przyjemnie, herbatę pije się :)

To musi być idealne połączenie, w idealnych proporcjach, mocnej czarnej herbaty, cytryny i cukru. Najlepiej w szklance, żeby można było rozkoszować się nie tylko smakiem, lecz także cudownym kolorem – na granicy żółci i brązu. Absolutnie klarownym, więc wodę najpierw należy przepuścić przez filtr. Taką właśnie herbatkę sobie teraz piję. Earl Grey – zapomniałam dodać. Pycha!

Podobną piłam w pizzerii Paradiso w Białymstoku. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że herbata może być czymś tak cudownym dla podniebienia. Odebrałam swoją szklankę na spodeczku z ułożoną obok herbacianą torebką, plasterkiem cytryny i dwiema kostkami cukru. Złączyłam wszystko w tej zwyczajnej szklance, poczekałam aż odrobinę (odrobinę, nie zupełnie!) przestygnie i spróbowałam. Ach, to było to! Od tamtego czasu szukałam wszędzie tego smaku i nie udawało mi się go odnaleźć. Wypróbowywałam różne herbaty, zalewałam wodą – czasem naprawdę marnej jakości, no i ta cytryna – raz gorzka, innym razem bez smaku. Jeśli chodzi o herbatę – mam już swoją faworytę. Woda – ta, która leci u mnie z kranu, przepuszczona przez filtr – da się wypić. I tylko cytryna jest zawsze jedną wielką zagadką. Wczoraj udało mi się upolować całkiem dobrą. Taką w sam raz. I dlatego dziś mogę rozkoszować się królewską herbatą. A w mojej kuchni leży całe opakowanie Earl Greya i pachnie, że wciąż się dziwię, wchodząc do tego pomieszczenia, skąd ten cudowny aromat.