poniedziałek, 22 lutego 2010

Człowiek nieprzeciętny, czyli "Alfabet na cztery ręce" T. Raczka i Z. Kałużyńskiego

Mam taką książkę w swojej biblioteczce, która czasami pozakładana jest w kilku miejscach jednocześnie, a czasami nie ma żadnej zakładki. Wracam do niej, kiedy nie bardzo chce mi się rozpoczynać coś nowego. Właściwie nie czytam dwa razy tych samych książek, bo tyle jest jeszcze do przeczytania… Ale do tej zaglądam, bo nie muszę jej czytać „od deski do deski”. Wystarczy jeden rozdział lub kilka zdań. To jest obcowanie z ludźmi mądrymi, indywidualistami, pasjonatami, a jest to rzecz bardzo cenna i dość unikatowa. Zwłaszcza jeden człowiek mnie fascynuje. Człowiek, który był wyjątkową postacią w polskim dziennikarstwie i krytyce filmowej. Indywidualność nieprzeciętna, choć często krytykowana.
Teraz wiem, że mogłabym słuchać w nieskończoność opowieści Zygmunta Kałużyńskiego o filmach, ale i innych jego pasjach. On tak naturalnie mówił o rzeczach, o których nie wypada mówić, do których nie wypada się przyznawać. Nie przywiązywał wagi do czystości – uważał, że tak m.in. przejawia się jego wolność. Kiedy oglądałam film, który został załączony od książki, uwagę zwracały zakurzone figurki, żyrandole w pajęczynach znajdujące się w domu Kałużyńskiego. I stosy książek leżące wszędzie. I sam bohater filmu w spodniach od dresów i zielonym, podniszczonym swetrze – jego ulubionym, podobno. A później słowa tego człowieka zapisane na kartach książki „Alfabet na cztery ręce” – o fascynacji rzeczami pięknymi, ale niekoniecznie oryginalnymi. Kałużyński gromadził reprodukcje obrazów wielkich malarzy, twierdząc, że są niekiedy lepsze od oryginałów i o wiele tańsze. I tak w „Słonecznikach” van Gogha, który podobno używał kiepskich farb, kolor żółty zaczął „przypominać gęsią kupę”. A na reprodukcji kolor nadal jest idealny. Takie rzeczy jak reprodukcje znanych dzieł czy porcelanowe figurki lub filiżanki dają poczucie mieszkania w pałacu. Tak uważał Kałużyński. Zachwycał się, że może włączyć sobie koncert orkiestry londyńskiej, nowojorskiej czy wiedeńskiej prowadzonej przez Karajana czy Muttiego, usiąść w otoczeniu pięknych obrazów i porcelany i mieć poczucie, że w swoim pokoju z kuchnią ma pałac. Niesamowite podejście, które nigdy w życiu nie przyszłoby mi do głowy! Opowiada, jak to elektor saski w XVIII wieku, żeby posłuchać Mozarta, musiał jechać tydzień do opery, w dodatku dostawał miejsce w pierwszym rzędzie, które nie jest najlepszym miejscem do słuchania klasycznej orkiestry, a później znów się tłuk tydzień po nierównych drogach. I co z tego, że miał olbrzymi pałac i wielkie ogrody! Kałużyński potrafił stworzyć sobie własną, idealną przestrzeń, w której czuł się jak w pałacu, mimo że wielu pukało się w głowy i drwiło, jak można żyć w takich warunkach.
Nie chcę tu opowiadać całej książki. Zresztą nie potrafiłabym tego nawet zrobić. Zdradzę tylko, że jest to rozmowa dwóch przyjaciół, pasjonatów, osób szanujących swoje odmienności. To rozmowa o filmie, wierze, muzyce, pasjach, rodzinie. Właściwie o wszystkim, choć dominuje oczywiście film. Ale wyłaniają się tu dwa portrety ludzi w jakimś sensie wyobcowanych. Kałużyński mówi: „Panie Tomaszu, zwraca się pan do zawodowego bezdomnego, który przez całe życie się obijał. Jestem synem katastrofy”. Na pytanie o dom rodzinny odpowiada: „Tutaj też niewiele mam do powiedzenia – jako sierota i człowiek, który właściwie całe swoje życie spędził samotnie”.
Zazdroszczę Tomaszowi Raczkowi, że mógł poznać TAKIEGO CZŁOWIEKA. Że mógł z nim pracować. Mało jest ludzi, którzy ośmielają się żyć według własnych reguł i nikomu nie schlebiają. Którzy mówią, co myślą, bez względu na konsekwencje. Którzy przyznają się do rzeczy, których inni z całych sił się wypierają – „Ja popierałem PRL i byłem jego lojalnym obywatelem do samego końca”. Którzy mają swoje pasje i zgłębiają temat, który ich interesuje, do granic możliwości. Którzy wypływają ponad przeciętność.

4 komentarze:

  1. To był niewątpliwie człowiek nieprzeciętny, osobowość telewizyjna /i zapewne nie tylko/. Przede wszystkim Pan Zygmunt miał coś do powiedzenia i niekoniecznie to samo co wszyscy. Muszę przeczytać tę książkę.

    OdpowiedzUsuń
  2. Pięknie napisałaś o tej ksiązce i przede wszystkim ważne rzeczy z niej wyciągnęłaś - zwykłego człowieka ze swoimi wadami, zaletami i małymi "monkami" (gdzieś nie tak dawno czytałam o tym, że każdy z nas ma w sobie detektywa monka). Pozdrawiam gorąco...

    OdpowiedzUsuń
  3. Sylwia, ja właśnie tak czuję, gdy myślę o Zygmuncie Kałużyńskim. Byłam jego fanką. Oglądałam wszystkie programy z jego udziałem, film, o którym wspominasz, także znam. Nietuzinkowa, autentyczna, ponadprzeciętna osoba. Zero bufonady i nadęcia. Po dziecięcemu rozbrajający. Po prostu go uwielbiałam. Dla mnie to był taki geniusz-filozof. Serdeczności.

    OdpowiedzUsuń
  4. Każdy z nas ma w sobie małego Monka, szkopuł w tym, że jedni zbyt późno, inni wcale, a jeszcze inni ukrywają przed światem tę prawdę a czas leci... Odwagi nam trzeba!

    pozdrawiam serdecznie :)

    OdpowiedzUsuń