piątek, 26 lutego 2010

Dwa listy

Wypadły mi dziś z albumu ze zdjęciami dwa listy. No wiem, dziwne miejsce na trzymanie listów. Ale tu są bezpieczne i zawsze wiem, gdzie je mogę znaleźć. To cenne listy. Od osoby, której już nie ma. Na tym świecie jej nie ma. Może jest na jakimś innym, może lepszym. Jeżeli rzeczywiście istnieje.

To był pierwszy dzień Świąt Bożego Narodzenia. Poszłam z rodzicami do kościoła, a tam, w życzenia bożonarodzeniowe ksiądz wplótł informację, że umarł ksiądz Henryk. Niemożliwe! Miał 40 lat, może trochę więcej. Od dłuższego czasu pracował w innej parafii. Nie mógł umrzeć, przecież nic mu nie dolegało! A ciasteczka? Czekały na mnie – tak pisał. Już może nieźle zeschnięte, ale obiecał upiec nowe. Poza tym… w święta nie robi się takich rzeczy! Nie opuszcza się ludzi właśnie w takim czasie! Nieee… to nie może być prawda.

A jednak… Tyle czasu już minęło, a ja za każdym razem, czytając te dwa listy, ryczę jak bóbr. Jest w nich tyle ciepła i dobroci. Tyle wiary i otuchy. Zbliżała się matura, czas dla każdego maturzysty dość nerwowy i stresujący. „Bądź dziewczyną wiosennej radości, z rozwianym włosem i uśmiechniętą twarzą” – pisał. I dalej że bardzo lubił tę naszą trójkę (mnie i moje dwie przyjaciółki), no i chłopaków oczywiście (naszych najlepszych kumpli). „Obiecuję modlitwę w czasie matur”. Nawet nie wiem, czy napisałam mu, jak bardzo to dla mnie cenne. Ale nawet jeśli nie, to na pewno wiedział. „Twój list (…) był naprawdę fajny i sprawił mi radość”. Twoje listy, Księże Henryku, do tej pory sprawiają mi radość, choć jest ona dziwna, bo zawsze wyciska łzy. Ale cieszę się, że byłeś, że mogłam Cię poznać, że Ci się chciało być dobrym katechetą i przyjacielem dla nas wszystkich. No i te ciasteczka, że upiekłeś… Mimo że nie przyjechałam ich spróbować.

„Śpieszmy się kochać ludzi tak szybko odchodzą
zostaną po nich buty i telefon głuchy…”

I listy. Na szczęście…

PS. Dziwne. Marcin nie odzywał się od roku. Jeden z dwóch kolegów, o którym wspomniałam. I kiedy kończyłam pisać posta, zadzwonił. Och, Ty, nadal czuwasz…

czwartek, 25 lutego 2010

Daję słowo

Ludzie stali się okropnymi realistami. Nie wierzą już w sny. Nie przywiązują do nich wagi. Jesteś ostatnią osobą, która wierzy, że jej los jest zaklęty w snach. Jeśli ty przestaniesz w to wierzyć, brama do świata równoległego zamknie się, a ci, którzy przeszli, nie tylko już nie wrócą, ale po prostu umrą…

Bycie grafomanką jest takie proste! Napisałam opowiadanie – to jego fragment. Chyba najlepszy z całego opowiadania. Wysłałam je, wierząc, że ktoś wydrukuje. To nie opowiadanie aspirowało do bycia science fiction. To mój talent jest sf.

Ale się nie poddam! Kiedyś wysmaruję coś naprawdę… co może da się przeczytać. A to powyżej – żebym miała porównanie. I żeby głupio mi się już było wycofać z danego sobie, ale jednak publicznie, słowa ;)

wtorek, 23 lutego 2010

Życzenia urodzinowe :)

Dziś są urodziny wyjątkowej osoby… Poznałyśmy się na kursie angielskiego i podobno sprawiałyśmy wrażenie dwóch rozchichotanych małolat z podstawówki. Jakiż miły komplement! Dziś ta małolata obchodzi 18. urodziny (bo przecież od pewnego momentu kobiety obchodzą tylko osiemnastkę!). Więc, Elu, naprawdę życzę Ci wszystkiego najlepszego. Żeby samochód przysypywało Ci tylko wtedy, gdy w pobliżu przechodzi młody, sympatyczny, wolny, skory do pomocy mężczyzna. Bądź czasami niezaradną kobietką, żeby mógł Ci pomóc… I miej w sobie tyyyyleeee radości, żeby móc obdzielić nią wszystkich wokół. I nie przestawaj marzyć i spełniać swoich marzeń. Życzę Ci też, żebyś zawsze miała z kim wypić filiżankę herbaty lub kawy. I własny kąt. I wielką miłość. I przyjaciół, na których zawsze możesz liczyć. I się nie złość, że ja tak na forum publicznym z tymi życzeniami do Ciebie uderzam. Bo Cię lubię i taki pomysł mi przyszedł do głowy dziwny ;) Buziale urodzinowe!!!!

poniedziałek, 22 lutego 2010

Człowiek nieprzeciętny, czyli "Alfabet na cztery ręce" T. Raczka i Z. Kałużyńskiego

Mam taką książkę w swojej biblioteczce, która czasami pozakładana jest w kilku miejscach jednocześnie, a czasami nie ma żadnej zakładki. Wracam do niej, kiedy nie bardzo chce mi się rozpoczynać coś nowego. Właściwie nie czytam dwa razy tych samych książek, bo tyle jest jeszcze do przeczytania… Ale do tej zaglądam, bo nie muszę jej czytać „od deski do deski”. Wystarczy jeden rozdział lub kilka zdań. To jest obcowanie z ludźmi mądrymi, indywidualistami, pasjonatami, a jest to rzecz bardzo cenna i dość unikatowa. Zwłaszcza jeden człowiek mnie fascynuje. Człowiek, który był wyjątkową postacią w polskim dziennikarstwie i krytyce filmowej. Indywidualność nieprzeciętna, choć często krytykowana.
Teraz wiem, że mogłabym słuchać w nieskończoność opowieści Zygmunta Kałużyńskiego o filmach, ale i innych jego pasjach. On tak naturalnie mówił o rzeczach, o których nie wypada mówić, do których nie wypada się przyznawać. Nie przywiązywał wagi do czystości – uważał, że tak m.in. przejawia się jego wolność. Kiedy oglądałam film, który został załączony od książki, uwagę zwracały zakurzone figurki, żyrandole w pajęczynach znajdujące się w domu Kałużyńskiego. I stosy książek leżące wszędzie. I sam bohater filmu w spodniach od dresów i zielonym, podniszczonym swetrze – jego ulubionym, podobno. A później słowa tego człowieka zapisane na kartach książki „Alfabet na cztery ręce” – o fascynacji rzeczami pięknymi, ale niekoniecznie oryginalnymi. Kałużyński gromadził reprodukcje obrazów wielkich malarzy, twierdząc, że są niekiedy lepsze od oryginałów i o wiele tańsze. I tak w „Słonecznikach” van Gogha, który podobno używał kiepskich farb, kolor żółty zaczął „przypominać gęsią kupę”. A na reprodukcji kolor nadal jest idealny. Takie rzeczy jak reprodukcje znanych dzieł czy porcelanowe figurki lub filiżanki dają poczucie mieszkania w pałacu. Tak uważał Kałużyński. Zachwycał się, że może włączyć sobie koncert orkiestry londyńskiej, nowojorskiej czy wiedeńskiej prowadzonej przez Karajana czy Muttiego, usiąść w otoczeniu pięknych obrazów i porcelany i mieć poczucie, że w swoim pokoju z kuchnią ma pałac. Niesamowite podejście, które nigdy w życiu nie przyszłoby mi do głowy! Opowiada, jak to elektor saski w XVIII wieku, żeby posłuchać Mozarta, musiał jechać tydzień do opery, w dodatku dostawał miejsce w pierwszym rzędzie, które nie jest najlepszym miejscem do słuchania klasycznej orkiestry, a później znów się tłuk tydzień po nierównych drogach. I co z tego, że miał olbrzymi pałac i wielkie ogrody! Kałużyński potrafił stworzyć sobie własną, idealną przestrzeń, w której czuł się jak w pałacu, mimo że wielu pukało się w głowy i drwiło, jak można żyć w takich warunkach.
Nie chcę tu opowiadać całej książki. Zresztą nie potrafiłabym tego nawet zrobić. Zdradzę tylko, że jest to rozmowa dwóch przyjaciół, pasjonatów, osób szanujących swoje odmienności. To rozmowa o filmie, wierze, muzyce, pasjach, rodzinie. Właściwie o wszystkim, choć dominuje oczywiście film. Ale wyłaniają się tu dwa portrety ludzi w jakimś sensie wyobcowanych. Kałużyński mówi: „Panie Tomaszu, zwraca się pan do zawodowego bezdomnego, który przez całe życie się obijał. Jestem synem katastrofy”. Na pytanie o dom rodzinny odpowiada: „Tutaj też niewiele mam do powiedzenia – jako sierota i człowiek, który właściwie całe swoje życie spędził samotnie”.
Zazdroszczę Tomaszowi Raczkowi, że mógł poznać TAKIEGO CZŁOWIEKA. Że mógł z nim pracować. Mało jest ludzi, którzy ośmielają się żyć według własnych reguł i nikomu nie schlebiają. Którzy mówią, co myślą, bez względu na konsekwencje. Którzy przyznają się do rzeczy, których inni z całych sił się wypierają – „Ja popierałem PRL i byłem jego lojalnym obywatelem do samego końca”. Którzy mają swoje pasje i zgłębiają temat, który ich interesuje, do granic możliwości. Którzy wypływają ponad przeciętność.

niedziela, 21 lutego 2010

Na sportowo i olimpiadowo

Buuuu :( Sikora nie zdobył medalu. Zawsze tak jest, że jak się cała Polska nastawi, to ten, na którego się nastawia, medalu nie zdobędzie. No dobra, są wyjątki, ale to mało pocieszające. Dobrze że Małysz nie zawiódł. Ammanna to chyba nikt nie przeskoczy. Ale on podobno ma jakieś inne wiązania. To pozostali skoczkowie nie mogliby sobie sprawić podobnych? Przynajmniej byłyby równe szanse, a tak jest Ammann i reszta. Tej reszcie przewodzi Małysz! Jak ja lubię być dumna z naszych sportowców. Ale wolę letnie konkurencje, bo w tych zimowych prócz naszych skoczków, Justyny Kowalczyk i Sikory, nie znam nikogo. A ja lubię wiedzieć, komu kibicuję.
Spodobał mi się dziś tytuł na gazeta.pl: „Sikora finiszował wybornie, ale za późno”. Och, to rozczarowanie! Ta zgryźliwość! Przynajmniej jest zabawnie. Bo tak w serduchu, to szkoda zmarnowanej szansy. Wpadki przy strzelaniu – zupełnie niepotrzebne. Ale na koniec było idealnie. Tylko czemu tak późno?
Z pozycji oglądacza kanapowego trafienie w pięć kółek wydaje się bardzo łatwe. Powinno być łatwe zwłaszcza dla kogoś, kto robi to od lat i to z całkiem dobrymi rezultatami. Ale cóż, każdy popełnia błędy. Byłoby nudno, gdyby wiecznie wygrywali ci sami – jak w skokach, Ammann i Ammann. I człowiek siedzi przed telewizorem i się tylko zastanawia, kto będzie drugi i trzeci, bo pierwszy to wiadomo. No wiem, powtarzam się, ale to taki dobry przykład. To nawet Matti Nykaenen nie był taki przewidywalny. Chyba. O ile pamiętam. A nawet jeśli był, to to, co wyczynia teraz… Tego nikt nie przewidział! Niestety nie jest to ani sportowe, ani chlubne…
I coś na koniec. Może za późno, ale… LEĆ ADAM, LEEEEĆ!!! Musiałam to powiedzieć ;)

piątek, 19 lutego 2010

Taka jest "Prawda". Folgowanie zachciankom. I Terry Pratchett

Nie ma to, jak pofolgować swoim zachciankom! Odkąd idąc (wieki temu) do pracy (jeszcze poza domem, kiedy każdy dzień był niewiadomą, jaki humor będzie miała szefowa), zobaczyłam w oknie kawiarni „Rue de Paris” mężczyznę siedzącego z kawą i czytającego gazetę, zapragnęłam móc tak spędzać poranki. Albo chociaż popołudnia. Albo chociaż jeden poranek lub popołudnie na jakiś czas. I – uwaga! – dziś był TEN DZIEŃ! Pojechałam oddać książkę do wydawnictwa i w drodze powrotnej postanowiłam zajrzeć do jakiejś knajpki. Na kawę niestety nie miałam ochoty, ale lody… mmm… Zamówiłam dwie gałki – caffe latte i truskawkowe – oraz bitą śmietanę. A jakże! Usiadłam z tym smakowitym deserem przy małym stoliku, wyjęłam z torebki książkę i zaczytałam się w „Prawdzie” Pratchetta.
No, może się nie zaczytałam, bo jakoś mi nie pasuje to określenie do książek, które rozśmieszają czytelnika. Ale siedziałam i chichotałam pod nosem. Na szczęście nie było nikogo, kto mógłby mi się podejrzliwie przyglądać, zastanawiając się, czy to JUŻ jest ten moment, kiedy należałoby mnie odtransportować w odpowiednie miejsce – jakiś dom bez klamek albo równie wymyślny punkt docelowy.
Mam nadzieję, że książka mnie nie zawiedzie. Wiadomo, że początkiem autor kusi czytelnika, ale musi go jeszcze utrzymać do końca powieści. Do tej pory Pratchettowi udawała się ta sztuka. Zobaczymy, jak będzie tym razem.
Może jakiś cytat? „Ulica, jeśli nawet nie była ślepym zaułkiem, to w każdym razie poważnie niedowidzącym z powodu zmiennych losów tej okolicy”*.
Albo wiecie, co to jest Fung Szuja? „Ale mogło mi się udać z Fungiem Szują. Zwyczajny pech”*. Wpadłam na to dopiero po przeczytaniu kolejnego zdania: „Naprawdę poczułem się lepiej, kiedy ustawiłem krzesło w innym miejscu”*. Tak, tak! Zamykajcie „klapę od wygódki, żeby Smok Nieszczęśliwości nie wleciał (…) w siedzenie”*. Ja wprawdzie słyszałam, że to chodzi o to, żeby dobra energia nie uciekała, ale widać co Fung Szuja, to teoria :)
Wracam do „Prawdy”. Krasnoludy wynalazły druk! Dacie wiarę, że to nie Gutenberg?!

czwartek, 18 lutego 2010

Praca domowa

Dobrze, że mąż dziś nie poszedł do pracy. Bawił się z naszym dziecięciem, a ja mogłam w pokoju obok spokojnie poprawiać książkę (szkoda, że nie swoją). Nałożyłam dżinsy i czerwoną bluzeczkę. Spięłam przykrótkie jeszcze włosy, żeby mi grzywka do oczu nie właziła. Pomalowałam usta błyszczykiem. Pobiegłam zadowolona do męża, pokazać efekty przygotowań. Uśmiechnęłam się i powiedziałam: „No co, muszę ładnie wyglądać, przecież idę do pracy…”.

środa, 17 lutego 2010

Nie było nas, był las... "Zaginione miasto Z" Davida Granna

W 1925 roku pułkownik Percy Fawcett – angielski odkrywca, poszukiwacz przygód, członek Królewskiego Towarzystwa Geograficznego – wyruszył w swoją ostatnią wyprawę w poszukiwaniu mitycznego Eldorado. Zabrał ze sobą syna Jacka i jego przyjaciela Raleiga Rimella. Czy ci trzej Anglicy znaleźli w Amazonii swoje wymarzone miasto Z, jak nazwał je Fawcett? Nie wiadomo, ponieważ nigdy z tej wyprawy nie wrócili.
Później organizowanych było mnóstwo wypraw ratunkowych. Wielu chciało zdobyć sławę, ratując znanego podróżnika z dzikich ostępów dżungli i rąk często nieprzyjaźnie nastawionych Indian. Wielu też chciało odkryć to bogate miasto, o którym krążyło tyle legend. Czy istniało w rzeczywistości? Jeśli tak, kto był jego budowniczym, gdzie się znajdowało i jakie skarby ukrywało?
80 lat po zaginięciu Fawcetta śladem jego wyprawy, której trasę można było odtworzyć dopiero po zebraniu wszystkich możliwych dokumentów, zwłaszcza tajnych zapisków podróżnika, gdyż swoją trasę trzymał w głębokiej tajemnicy, wyruszył dziennikarz David Grann. Co udało mu się odkryć? Czy został pierwszym, który na pewno ustalił, co się stało z członkami wyprawy Fawcetta? Co mogło pognębić człowieka, który zręcznie wymykał się wszelkim chorobom nękającym podróżujących przez Amazonię? Nie zmogła go malaria, nie zagnieździły się w jego ciele żadne larwy, nie zabiła gorączka ani nie wyczerpał głód. Co się stało z człowiekiem, który potrafił przekonać do siebie podarunkami i spokojnym głosem najgroźniejsze plemiona Indian? Wiele było wersji tego, co się mogło stać – podróżnicy odnaleźli miasto Z i tam zostali; uwięzili ich Indianie; Fawcett został wodzem Indian (tak, tak, była i taka wersja!); zostali zabici przez wojownicze plemię. Wiele też powstało na ten temat powieści przygodowych czy filmów.
Wracając jednak do książki Granna. Wciągnęła mnie niesamowicie. Nie tylko dlatego, że sama zaczęłam wysnuwać teorie na temat losów zaginionej wyprawy. Stałam się Sherlockiem Holmesem, rozwikłującym najbardziej zagmatwaną zagadkę życia. Pochłaniałam kolejne stronice „Zaginionego miasta Z” i zastanawiałam się, czy to możliwe, że takie miasto w ogóle istniało. Bo któż pierwszy o nim wspomniał? Portugalski najemnik w „raporcie”, który przedstawił wicekrólowi w 1753 roku. I tak sobie pomyślałam, że może po prostu chciał coś ugrać tym „raportem”. Pisał o ruinach starożytnego miasta, posągach, świątyniach, drogach. Trudno w to uwierzyć, wziąwszy pod uwagę warunki, jakie panują w Amazonii, a może jakie panowały – mnóstwo niebezpiecznych insektów, wbrew pozorom mało możliwości wyżywienia, gęsto rosnące drzewa zasłaniające światło słoneczne. Jak w takich warunkach mogła powstać wysoko rozwinięta cywilizacja? Tym bardziej zadziwiła mnie historia z ostatnich stron książki.
Świat kryje tyle niesamowitych tajemnic. Tyle faktów, które nigdy nie zostaną odkryte lub których możemy się tylko domyślać. I coraz mniej miejsc pierwotnych, nietkniętych przez człowieka. Ponad 80 lat temu Fawcett przedzierał się przez Amazonię z maczetą, torując nią sobie drogę przez dżunglę. Do miejsca, z którego ostatni raz nadał wiadomość zmierzał kilka miesięcy. Do tego samego miejsca Grann dotarł samochodem terenowym w dwa dni. Już nie było tam dzikich ostępów. Była zwykła droga – kombinacja łat i kałuż (jak w Polsce – pomyślałam).

„(…) wyglądałem przez okno – relacjonuje Grann – spodziewając się pierwszych zapowiedzi przerażającej dżungli. Zamiast tego teren wokół wyglądał jak Nebraska – niekończące się równiny ciągnęły się aż po horyzont. Kiedy zapytałem (…) co się stało z lasem, odpowiedział po prostu: nie ma.
Chwilę później pokazał mi szereg potężnych ciężarówek jadących w przeciwnym kierunku, wiozących dwudziestometrowe kłody.
- Tylko Indianie szanują las – powiedział Paolo. – Biali wycinają go do końca”*.

W ciągu ostatnich czterdziestu lat Amazonii ubyło około 430.000 km2! To więcej niż obszar Francji! Może to zbyt duża liczba do ogarnięcia. Więc kolejne dane – w ciągu pięciu miesięcy 2007 roku wycięto 4300 km2 lasu. Rządy państw biją na alarm, że klimat się ociepla. I wymyśla się coraz to inne sposoby, żeby zatrzymać jego ocieplenie. Ale nikt nie zatrzymuje wycinki lasów Amazonii. Połowa opadów Amazonii pochodzi z wilgoci wyparowującej do atmosfery. Wycinka lasów zachwiała równowagą ekologiczną tego regionu i spowodowała susze. Dżungla nie jest już w stanie się regenerować. Indianie umierają od chorób, które zostały przywleczone przez białych ludzi. Ludzi, którzy uzurpują sobie prawo do wszystkiego – począwszy od drzew, a skończywszy na życiu dzikich plemion, które zamieszkują leśne ostępy.
„Zagubione miasto Z” to książka wielowymiarowa. To opowieść o człowieku ogarniętym pasją. „Tym, których bogowie zamierzają zniszczyć, najpierw odbierają rozum” – tak pisał Fawcett do przyjaciela. Może więc to opowieść o szaleństwie? O poszukiwaniu celu, który nigdy nie istniał? Ale również o naturze, która jest bezradna wobec niszczycielskiej siły, jaką jest człowiek. To nauka geografii, biologii, historii i archeologii. To pasjonująca przygoda. I tęsknota za tym, co bezpowrotnie zostało utracone.

*David Grann, Zaginione miasto Z.

niedziela, 14 lutego 2010

Wkurzyłam się!

Dwie sprawy. Krótko. Bo się wkurzyłam. Z bezsilności po części.

Po pierwsze. Dlaczego kary za przestępstwa dla nieletnich są inne niż dla pełnoletnich obywateli? Czy siedemnastolatek, który w Warszawie z premedytacją zadźgał nożem policjanta, jest nie do końca rozwinięty umysłowo? Tak, ale tak jak każdy bandzior, a nie jak każdy nastolatek. Kary powinny być adekwatne do czynów, a nie do wieku. Przestępca to nie dwulatek, który nie ma pojęcia, co robi. To człowiek (?), który z pełną świadomością dopuszcza się czynu podlegającemu karze i który za ten czyn powinien odpowiedzieć – bez względu na wiek. Skąd ta durna taryfa ulgowa?! Że niby ma mieć szansę na poprawę? A czy on dał szansę na życie człowiekowi, którego zabił??? Poza tym czy odsiadywanie kary w poprawczaku, gdzie przebywają młodzi zdeprawowani do tego stopnia, że planują zabicie swego wychowawcy lub podpalają ośrodek, w którym mieszkają, naprowadzi innego młodocianego przestępcę na właściwą drogę? Nie sądzę. Wakacje dla niegrzecznej młodzieży. Kiedy wreszcie zaczniemy dbać o ofiary i ich rodziny, a nie o bandziorów?

Po drugie. Wypowiadał się dziś konstruktor toru saneczkowego w Whistler. Powiedział, że tor jest bezpieczny, a gruziński saneczkarz zginął przez własny błąd. Super! Czyli tor jest bezpieczny pod warunkiem, że się nie popełnia błędów? Ilu saneczkarzy przejeżdża tor bezbłędnie? A czy bezpieczny nie oznacza, że nic się złego nie stanie mimo popełnianych błędów? Szukanie usprawiedliwień na siłę. Niech facet powie: Kurczę, przeoczyliśmy coś, gdzieś w konstrukcji była wada. A nie – saneczkarz popełnił błąd. Wiem, że to i tak nic nie zmieni, a każdy broni się, jak może, ale chlapać takie głupoty i to w obliczu tragedii?

sobota, 13 lutego 2010

A wieczność zaczyna się dziś, czyli "Taniec wampirów" Romana Polańskiego

Przejeżdżałam dziś obok plakatu wieszczącego koniec tytułu – czyli ostatnie spektakle w Romie „Upiora w operze”. I smutno mi się zrobiło, mimo że za „Upiorem…” nie przepadam, ale jakiś czas temu takie plakaty obwieszczały koniec „Tańca wampirów”. A ja wprost uwielbiam ten musical. Kiedy nie mogłam jeszcze znaleźć nagrań polskiej wersji językowej w Internecie, wyszukiwałam choćby pojedyncze piosenki w innych językach i namiętnie słuchałam, mając w pamięci polskie słowa. Najczęściej były to wersje niemieckie, bo dynamika tego języka w zestawieniu z utworami „wampirycznymi” była wprost niesamowita. Później kupiłam płytę, na której dość wybiórczo zamieszczono utwory z „Tańca…” (na płycie z niemieckiej wersji są wszystkie utwory po kolei łącznie z kwestiami mówionymi!). Niestety, jakość polskiej płyty jest dość mierna. Gdzieś ginie siła głosów Łukasza Dziedzica (Krolok) i Malwiny Kusior (Sara). Myślę, że gdybym zaczęła moją przygodę z tym musicalem od płyty, nigdy bym się w nim tak bardzo nie zakochała. Jednak skoro nie mam innej możliwości, pozostaje mi do słuchania ta bardzo marnie nagrana płyta, z przecież doskonałymi głosami i piosenkami.
Na „Tańcu wampirów” byłam pięć albo sześć razy. To i tak mało, bo rekordziści byli pewnie z kilkadziesiąt razy. Ludzie znali na pamięć każdy wers każdego utworu. Każdy krok aktora. A ja uwielbiałam głos Łukasza Dziedzica (Krolok). I melodie, i teksty utworów. Teksty, które śpiewałam sobie, gdy prawdziwe życie kopało po tyłku. Gdy bałam się czegoś, bo było nowe. Gdy czegoś mocno chciałam, ale nie miałam odwago zaryzykować. I powtarzałam sobie np.:

Wmówili ci,
że zmiana grzechem jest.
Lecz ty już wiesz, że to nie grzech.
Bo przeczuwałaś
kłamstwo, podstęp, blef.

Ukrywano przed tobą,
że jest lepszy świat
Więc żyj w zgodzie z sobą,
bo reszta to fałsz.

Ja wiem, czego ci tu brak:
Ty na skrzydłach nocy unieść się chcesz,
bo w ciemności znajdziesz sens
gdy postradasz zmysły w niej
(…)
Ja wiem, czego ci brak:
ty na skrzydłach nocy unieść się chcesz
Monotonne przerwać sny
od początku zacząć śnić.

To jest „Zaproszenie na bal”. Krolok, który jest księciem-wampirem, uwodzi 17-letnią Sarę. Zaprasza ją na bal. Zjawia się w swoim niesamowitym długim płaszczu i krąży wokół wanny, w której znajduje się Sara. Kusi ją, by przyszła na bal, który on wydaje. Krolok szuka świeżej krwi, ale Sara o tym nie wie. Ona widzi w tym przygodę, oderwanie się od rzeczywistości, zmianę:

Tam jest swoboda,
nadzieja, której tu nam brak.
Tam jest pogoda,
tam czeka na nas lepszy świat.
Tam życie ma inny smak.

Siedziałam jak urzeczona. Za każdym razem. I za każdym razem miałam gęsią skórkę. Zwłaszcza kiedy śpiewał Łukasz Dziedzic. Ten jego charyzmatyczny, mocny głos… Prawdziwie wampiryczny. Nic dziwnego, że Sara dała się zwieść Krolokowi – takiemu wampirowi też bym się dała zwieść ;-)
Jednak musical pozwala spojrzeć jeszcze inaczej na temat wampiryzmu, wieczności, ciągłego głodu krwi. Jest taka śliczna, przejmująca piosenka „Nienasycony głód” (KOSZMARNIE nagrana na płycie!). Jeśli macie możliwość, posłuchajcie jej. A oto słowa – refrenów:

Bo kiedy sięgnąć chcę ku życiu
To w ramiona chwytam śmierć
Lepiej rozbłysnąć raz
I spłonąć
Niż bez końca palić się
Ja chcę wlecieć na wyżyny
Lecz niezmiennie spadam w mrok
Lepiej aniołem albo i diabłem być
A ja to tylko niespełnienie
I pragnienie każe mi żyć

Tylko jedna chwila ukojenia
I niech się dzieje, co chce
Lecz daremna to nadzieja
Głód przepastny trawi mnie

(…)
Bo kiedy sięgnąć chcę ku życiu
To pochłaniam je do cna
Chciałbym zrozumieć świat
I poznać los
A nie znam siebie sam
Pragnę być nareszcie wolny
Lecz w kajdanach musze tu tkwić
Lepiej zbrodniarzem
Albo i świętym być
A ja to wielkie zakłamanie, tylko ja
Unicestwiam wszystko to, co kochać bym chciał

Śmiertelnicy żywią się nadzieją
Więc cierpliwie znoszą ból
Ja nie zaznam ukojenia
Bo przepastny znoszę głód

Można mieć wiarę w ludzkość
W sławę albo w grosz
Wierzyć w sztukę i naukę
Albo w miłość wierzyć wciąż
Bo ludzie wierzą w bogów
I w co tylko chcą
I w cuda i w znaki
I w piekło i raj
I w dobro i grzechy
Wierzą w Biblię albo los
Lecz prawdziwa moc, co rządzi tu
To wieczny głód
Odwieczny głód
Przeklęty i wyklęty głód
Wielki potępiony głód!

Ktoś kiedyś zarzucił mi, że żyję książkami, jak w książkach. Nie wiem, jak to wyrazić, ale sens znam. Tak samo jest z tymi utworami. Czasami odcinam się od rzeczywistości i chłonę te słowa, chcę żyć zgodnie z nimi – „Lepiej błysnąć raz i spłonąć, niż bez końca palić się”. Jak James Dean – „Żyj szybko, umieraj młodo”. Ale wiem, że to tylko takie pływanie w innej rzeczywistości, bo tak naprawdę nigdy bym na coś takiego się nie odważyła. Może dlatego tak pokochałam „Taniec wampirów”. I tak kocham książki. Inne światy, rzeczywistości, inne możliwości. Które w życiu pewnie nigdy nam się nie przytrafią, ale można je przeżyć mimo to.
W „Tańcu…” jest taka piosenka, kiedy Sara zastanawia się, czy przyjąć od Kroloka czerwone trzewiki:

Przyjąć je czy nie
Choć czerwone są jak krew
To ja trzewiki właśnie takie chciałam mieć
Dobre to czy złe
Mam już dosyć takich pytań
Moich pragnień ktoś nareszcie
Pojął skryty sens

Jutro wróci szary dzień
Tylko dziś jest bal
Dziś zamierzam żyć
Jutro będę spać
Zrobię to co chcę
Choćby jeden raz
Co w tym złego, żeby być sobą
Żeby być młodą
Śpiewać i tańczyć
Poczuć się wolną

Wolna jak ptak
Niczym anioł co na skrzydłach mknie
Lekka jak wiatr
Kiedy w lustrze wody budzi się.

Ja zawsze chorowałam na czerwone buty. I kiedy wreszcie znalazłam fajne, to się zastanawiałam, do czego mi będą pasować. No i zanuciłam sobie: „Kupić je czy nie, choć czerwone są jak krew, to ja buciki właśnie takie chciałam mieć” :) No i kupiłam! „Wolna jak ptak, niczym anioł co na skrzydłach mknie”. Taki drobiazg, a cieszy!
Jak ja tęsknię za „Tańcem wampirów"...

piątek, 12 lutego 2010

Marzenia to czy bierne poddanie? czyli "Marzycielka z Ostendy" E.E. Schmitta

Iść za marzeniem i znowu iść za marzeniem, i tak zawsze aż do końca. (Joseph Conrad)

Czytaliście może „Marzycielkę z Ostendy”? I jak wrażenia? Zgadzacie się z tym, że bohaterowie opowiadań Schmitta bez względu na wszystko starają się spełniać swoje marzenia? Ja się absolutnie z tym stwierdzeniem nie zgadzam. W ani jednym opowiadaniu nie znalazłam woli walki o swoje marzenia. Raczej bezwolne poddanie się sytuacji, zwyczajom i normom, życie ułudą. Żadnego spełniania marzeń. Bo czym są marzenia? „Przedmiot pragnień i dążeń. Powstający w wyobraźni ciąg obrazów i myśli odzwierciedlających pragnienia, często nierealne” – tak podaje Słownik języka polskiego. Marzenia motywują nas do DZIAŁANIA, robienia czegoś, by je spełnić, realizować. Co zaś robią bohaterowie opowiadań Schmitta? Tytułowa marzycielka z Ostendy wysiaduje zamknięta w swoim domu i wspomina dawną romantyczną i namiętną miłość, którą porzuciła, gdyż trzeba było dostosować się do panujących zwyczajów. Nie mogła stanąć na drodze do władzy swego wybranka. On nie walczył, ona nie walczyła, poddali się biernie wypadkom, żyjąc do końca myślami o sobie.
A druga bohaterka? Ma kochającego męża, który jest wręcz ideałem. I co? Wymyśla sobie, że musi zabić ten ideał, bo przypadkowo poznana kobieta stwierdza, że ten oto mężczyzna na pewno ma jakieś zdrady na sumieniu. Żona poddaje się tej myśli i pozbywa się „niewiernego” męża. Czy słusznie? Gdzie tu miejsce dla marzenia, skoro nie było go nawet dla prawdy?
Stopniowa przemiana trzeciej bohaterki, która w zmysłach i słowach niewidomego mężczyzny odkrywa swoją atrakcyjność. Zmienia się z brzydkiego kaczątka w łabędzia nie dlatego, że o tym marzyła, lecz dlatego, że ktoś jej wmówił, że jest piękna, tak jak wcześniej wmówiono jej, że jest nieatrakcyjna. Marionetka podatna na cudze sugestie.
Wykładowca, który nigdy nie wziął do ręki powieści. Liczą się dla niego tylko fakty, a czytanie fikcji, to jego zdaniem strata czasu. Nie jest świadomy tego, że jest tak wygłodniały zmyślonych historii, że uwiedzie go pierwsza lepsza powieść. I zwiedzie w koszmarny sposób. Ten człowiek nigdy nie marzył, żył faktami, a przypadkowa powieść go po prostu zgubiła.
I ostatnia bohaterka, która czekała. Odkąd ludzie pamiętali, czekała. Nie wiadomo na kogo, na co. Nie walczyła, nie szukała, nie ryzykowała. Biernie czekała. Czegoś/kogoś się nawet doczekała, ale czyż nie stałoby się to wcześniej, gdyby tylko zawalczyła, gdyby sprawiła, że coś by się w jej życiu „zadziało”?
Chciałam komuś powiedzieć o moich odczuciach, o fałszywym obrazie tych opowiadań przedstawionych na okładce książki. Poszperałam w recenzjach czytelników i co? Oni też uważają, że opowiadania są o ludziach, którzy bez względu na wszystko spełniają swoje marzenia.
Podzieliłam się moimi wrażeniami i spostrzeżeniami z moją ulubioną koleżanką. Na co koleżanka (ona zawsze podsunie mi jakąś interesującą myśl lub inspirację) powiedziała, że może wszyscy czytali recenzję, nie książkę. Bardzo mi się spodobała ta sugestia. A później sobie pomyślałam, że może nie wypada mieć innego zdania niż recenzent książki – w końcu on wie, co recenzuje i co autor miał na myśli, choć to niby takie oczywiste w prozie, nie to, co w poezji. No więc skoro recenzent (który przecież jest zwykłym „zjadaczem książek”, takim jak my, tylko że pisze o nich zawodowo i w sumie zawodowo je czyta) mówi, że opowiadania są o ludziach, którzy „ryzykują, by spełniać marzenia”, to tak jest i koniec.
Jednak ja uważam inaczej. Całe szczęście, że można mieć własne zdanie na temat tego, co się czyta ;)

Dziwaczeję powoli... Nieee, taka byłam!

Dziś koleżanka stwierdziła, że dziwaczeję. Albo coś w tym rodzaju. Dlaczego? A dlatego, że nie poszłam lepić garów (oj, przepraszam, kubeczka lepić nie poszłam) z głupiego, bardzo głupiego powodu. No może i głupiego, ale takie powody dla mnie istniały odkąd pamiętam. Więc nie dziwaczeję (na starość – czyli w 33 wiośnie życia), a od zawsze miałam takie dziwactwo. Sama go nie cierpię, ale już chyba nie uda mi się go pozbyć .
No tak, tylko o co chodzi? A o to, że nie poszłam, bo… miała być grupka dziewczyn, które się znają od dawna i przyjaźnią. I tylko one. I ja. No i miałoby być wesoło. Jak dla kogo. Z doświadczenia wiem, że takie grupki są dość hermetyczne i rzadko dopuszczają do siebie nowych – na równych prawach. Jako dziecię prawie jeszcze postanowiłam „się zapisać” do Ruchu Światło-Życie. Słyszałam od znajomych, jak ludzie tam są zżyci, jak dobrze się bawią (no, wiem, nie jest to najlepszy powód do należenia do oazy, ale cóż), więc się zapisałam. No i… Ludzie rzeczywiście się świetnie bawili. Niestety, tylko w swoim towarzystwie. Ja byłam nowa i do końca nowa pozostałam. Dobrze, dobrze, może jestem dzika, ale naprawdę chciałam się zintegrować, ale mi nie wyszło. Zbyt gruby mur został wybudowany.
Od tej pory już nawet nie próbuję wchodzić w zgrane grupy. Może też dlatego ciężko mi się odezwać w towarzystwie, gdzie są więcej niż trzy osoby. Brak mi siły przebicia, choć kiedy się ze mną rozmawia w cztery oczy, ciężko w to uwierzyć.
Z innych dziwactw, które są podobnego rodzaju i plączą mi się po życiorysie odkąd pamiętam – nie robię zakupów w sklepach, gdzie sprzedają faceci. Aha! Serio! Trudno w to uwierzyć, zważywszy na to, że pisze to 33-letnia mężatka i mama. Ale tak już mam. Ostatnio nie kupiłam sobie kawy w Coffee Heaven, bo sprzedawał młody chłopak. Zaciągnęłam się zapachem świeżo parzonej kawy i to mi musiało wystarczyć.
Głupio się przyznawać do takich rzeczy. Ale co tam, blog to blog. Mimo że publiczny, to jednak osobisty, a przed sobą nie muszę udawać. Może jak zwerbalizuję te swoje dziwactwa, to mi przejdzie… Aha! Tak sobie będę powtarzać ;-)
Wracając do lepienia w towarzystwie roześmianych przyjaciółek. Nie czułabym się chyba dobrze. A chodzę tam przecież, żeby się zrelaksować. Wchodzenie w zbiorową rzeczywistość innych, to nie dla mnie. Niestety. Choć chciałabym tak umieć „wskoczyć” w roześmiane, zaprzyjaźnione towarzystwo. A może jednak kiedyś pozbędę się moich dziwactw? Podobno człowiek zmienia się co 7 lat. To już niedługo… A z drugiej strony, kim byśmy byli bez naszych małych dziwactw?

wtorek, 9 lutego 2010

Pasja czytania wg Anne Fadiman, czyli "Ex libris"

Miłość dworska i miłość zmysłowa… Tak Anne Fadiman podzieliła miłość do książek. Kiedy czytałam jej pełne pasji i wiedzy eseje o życiu z książkami, nie mogłam wyjść z zachwytu i ciężko mi było powstrzymać uśmiech. Niesamowicie błyskotliwe opowiastki o zaczytaniu, o miłości do literatury, wprost wciągają i przykuwają uwagę czytelnika.
No właśnie – jakim czytelnikiem jesteś? Dworskim kochankiem czy zmysłowym? Czym się różnią od siebie dwa wymienione typy? Otóż, według Fadiman, pierwszy to taki, który nawet w myśli nie jest w stanie zagiąć choćby rogu książki. Nie mówiąc już o robieniu w niej notatek! Używa zakładek jak najcieńszych, żeby, broń Boże, nie zostawiły jakiegoś śladu na delikatnych kartkach.
A kochanek zmysłowy? No cóż, dla niego ważna jest treść, a papier to tylko naczynie, narzędzie tę treść magazynujące i przenoszące. Dlatego nie wzruszają go pozaginane rogi ani rozłożona do granic możliwości książka. „Że posłużę się analogią z dziedziny elektroniki – cytuje autorka swojego brata – założenie książki zakładką odpowiada wciśnięciu klawisza stop, zaś odłożenie jej grzbietem do góry – klawisza pauza”.
Fadiman opowiada również o swoim ojcu, który zmniejszał w podróży ciężar książek w miękkich okładkach, wydzierając przeczytane rozdziały i wyrzucając je do śmieci! Dodać należy, że cała rodzina autorki wprost ubóstwiała książki. A wydawca Fadiman uwielbiał się wadzić z pisarzami na kartach ich powieści, dopisując na marginesach swoje uwagi i spostrzeżenia. Niesamowite jest takie zmysłowe zakochanie.
Zastanawiam się, jaką miłością ja darzę książki. Zdarza mi się podkreślić jakąś ważną myśl albo przykleić karteczkę samoprzylepną na ważnej dla mnie stronie. Czasem nawet potrafię zagiąć róg. Ale wyrywać kartki… To mi się jeszcze nie zdarzyło. To chyba tak samo, jak spalić książkę, o czym czytałam niedawno. Zdaje się, że w Wielkiej Brytanii ludzie znaleźli tani sposób ogrzewania mieszkań – wykupują książki z antykwariatów, najchętniej encyklopedie, i palą nimi w piecach. O tempora, o moris! To już nie jest miłość zmysłowa, to jest profanacja!
A wracając do książki „Ex libris”. W pamięci utkwiła mi historia pewnego dekoratora wnętrz, który ustawił u swego klienta na półkach książki według wielkości i koloru. Niedługo potem nieszczęśnik zginął w wypadku samochodowym. Wszyscy związani z tą historią zgodnie orzekli, że sprawiedliwości stało się zadość.
Lubię książki o książkach. Lubię poznawać punkt widzenia innych czytelników, ich ukochane dzieła literackie lub choćby zwykłe czytadła. Bo przecież w książce nie chodzi tylko o to, żeby dostarczała nam jakiejś niesamowitej wiedzy, żeby była wybitna i stanowiła klasę samą w sobie. Literatura to przede wszystkim odkrywanie nowych światów, innych spojrzeń na te same rzeczy, to oderwanie od rzeczywistości albo zagłębienie się w rzeczywistość, której jeszcze nie znamy. To nauka i rozrywka. Każdy szuka czegoś innego dla siebie w książkach. Każdy coś innego znajduje. I miło jest przeczytać, co ktoś inny odkrył i co myślał, czytając daną powieść czy opowiadanie. I poznać historie, które się z powstawaniem książek czy z ich odkrywaniem wiążą. Ach, ta pasja czytania :)

poniedziałek, 8 lutego 2010

Przesada jest gorsza od faszyzmu, czyli "Wybrane zagadnienia z fizyki katastrof"

Fajnie jest być pisarzem erudytą. Dobrze jest dużo wiedzieć, żeby mieć o czym pisać. Ludzie mądrzy, oczytani, pasjonaci (nie tylko pisarze przecież) są fascynujący! Jednak kiedy całą swoją wiedzę zechcą przelać na papier za jednym zamachem... Koszmar!
Czytaliście może „Wybrane zagadnienia z fizyki katastrof” Marishy Pessl? Książkę, przez którą tylko upór pozwolił mi przebrnąć. Książkę, która powinna być dwa razy chudsza (choć wiem, że nie po grubości ocenia się książkę), bo gdyby wyrzucić z niej niczemu niesłużące dygresje, zostałaby całkiem niezła, bardzo wciągająca fabuła. A tak – historia jest wręcz posiekana przez miliony (przesadzam, żeby podkreślić rozmiar tego zjawiska w książce Pessl) tytułów i nazwisk. To już lepiej w swoim dziele nie zająknąć się nawet słowem na temat innych autorów, niż szpikować swoją wiedzą stronice powieści.
Zachwyca mnie Paul Auster, który w sposób wysublimowany wplata w swoje książki tytuły i nazwiska. Robi to „przy okazji”, trochę od niechcenia, trochę jako ciekawostkę. Natomiast kiedy czytałam książkę Pessl, miałam wrażenie, że „przy okazji” to powstała ta powieść. A głównym celem było wymienienie wszystkich przeczytanych przez autorkę dzieł literackich. Celem było popisanie się swoją erudycją. Jednak taka erudycja mi nie imponuje. Nie wystarczy nabić sobie głowy książkami, a później wystrzelać je jak serię z karabinu maszynowego, która z czytelnika robi po kilku stronach mokrą plamę. Żeby zachwycić, wystarczy jeden celny strzał. Tym strzałem w „Wybranych zagadnieniach…” byłaby sama opowiedziana historia. Bez całej tej otoczki tytułów i nazwisk. Nie oszukujmy się, mało kto przeczytał wszystkie pozycje, które wymienia autorka. A nawet jeśli przeczytał, to czy pamięta je na tyle, by wiedzieć, co autorka miała na myśli, porównując oczy swojej bohaterki do oczu bohatera jednej z TYCH książek? A co to za frajda czytać książkę, której się w połowie nie rozumie?
W pewnym momencie zaczęłam omijać fragmenty z literackimi dygresjami, które nic nie wnosiły do powieści, a jedynie wprowadzały chaos i wydłużały ją okropnie. Tylko ten bieg z przeszkodami to już nie było to, co usiąść i spokojnie przeczytać „dzianie się” na kartach powieści. Szkoda, bo mam wrażenie, że ciekawa książka została zepsuta przez nadmierne aspiracje autorki, która powinna napisać coś pod tytułem: „Moje pasje literackie” albo „Popatrz, jak dużo przeczytałam”. Takie dwa w jednym, to nie dla mnie – popis erudycji w takim wydaniu – bleee. Sama historia – bardzo ciekawa.