Fajnie jest być pisarzem erudytą. Dobrze jest dużo wiedzieć, żeby mieć o czym pisać. Ludzie mądrzy, oczytani, pasjonaci (nie tylko pisarze przecież) są fascynujący! Jednak kiedy całą swoją wiedzę zechcą przelać na papier za jednym zamachem... Koszmar!
Czytaliście może „Wybrane zagadnienia z fizyki katastrof” Marishy Pessl? Książkę, przez którą tylko upór pozwolił mi przebrnąć. Książkę, która powinna być dwa razy chudsza (choć wiem, że nie po grubości ocenia się książkę), bo gdyby wyrzucić z niej niczemu niesłużące dygresje, zostałaby całkiem niezła, bardzo wciągająca fabuła. A tak – historia jest wręcz posiekana przez miliony (przesadzam, żeby podkreślić rozmiar tego zjawiska w książce Pessl) tytułów i nazwisk. To już lepiej w swoim dziele nie zająknąć się nawet słowem na temat innych autorów, niż szpikować swoją wiedzą stronice powieści.
Zachwyca mnie Paul Auster, który w sposób wysublimowany wplata w swoje książki tytuły i nazwiska. Robi to „przy okazji”, trochę od niechcenia, trochę jako ciekawostkę. Natomiast kiedy czytałam książkę Pessl, miałam wrażenie, że „przy okazji” to powstała ta powieść. A głównym celem było wymienienie wszystkich przeczytanych przez autorkę dzieł literackich. Celem było popisanie się swoją erudycją. Jednak taka erudycja mi nie imponuje. Nie wystarczy nabić sobie głowy książkami, a później wystrzelać je jak serię z karabinu maszynowego, która z czytelnika robi po kilku stronach mokrą plamę. Żeby zachwycić, wystarczy jeden celny strzał. Tym strzałem w „Wybranych zagadnieniach…” byłaby sama opowiedziana historia. Bez całej tej otoczki tytułów i nazwisk. Nie oszukujmy się, mało kto przeczytał wszystkie pozycje, które wymienia autorka. A nawet jeśli przeczytał, to czy pamięta je na tyle, by wiedzieć, co autorka miała na myśli, porównując oczy swojej bohaterki do oczu bohatera jednej z TYCH książek? A co to za frajda czytać książkę, której się w połowie nie rozumie?
W pewnym momencie zaczęłam omijać fragmenty z literackimi dygresjami, które nic nie wnosiły do powieści, a jedynie wprowadzały chaos i wydłużały ją okropnie. Tylko ten bieg z przeszkodami to już nie było to, co usiąść i spokojnie przeczytać „dzianie się” na kartach powieści. Szkoda, bo mam wrażenie, że ciekawa książka została zepsuta przez nadmierne aspiracje autorki, która powinna napisać coś pod tytułem: „Moje pasje literackie” albo „Popatrz, jak dużo przeczytałam”. Takie dwa w jednym, to nie dla mnie – popis erudycji w takim wydaniu – bleee. Sama historia – bardzo ciekawa.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Dzień dobry. :-) Ciekawe refleksje. Książki jeszcze nie czytałam, ale słyszałam o niej same ochy i achy. Muszę się przekonać na własnej skórze, co się za tym kryje. :-) Pozdrawiam. Jola
OdpowiedzUsuńWitaj :) Właśnie przez te ochy i achy udało mi się przebrnąć przez pierwsze 100 stron. Inaczej bym nie dała rady. A później już mnie akcja wciągnęła, więc jakoś zniosłam resztę :) Pozdrawiam!
OdpowiedzUsuń